Prezentujemy 16. odcinek cyklu: "Pogromcy chorób". Piszemy w nim o pacjentach, bohaterskich lekarzach, pokręconych ścieżkach prowadzących do znalezienia antidotum... Opowiadamy, jak błogosławiona Dorota z Mątew walczyła z morowym powietrzem, o chłopcu, który zbierał kości skazańców, by poszerzać wiedzę o anatomii, a także dlaczego wciąż nie można lekceważyć gruźlicy. Ku pokrzepieniu serc i nauce. Człowiek bywa bezradny wobec natury, ale może więcej, niż zazwyczaj sądzimy. Ludzki upór i praca bywają nagrodzone, a czasem po prostu mamy szczęście lub pomaga nam przypadek.
Podobno wszystko zaczęło się na Wileńszczyźnie. Staremu doktorowi Klemensowi Maleszewskiemu od ponad roku sen z oczu spędzał stan jednego z pacjentów, 35-letniego Marcina Merczysa. Chory miał typowe objawy katatonii. Gdy położono go wieczorem do łóżka z jedną ręką w górze, w takiej samej pozycji znajdowano go rano. Postawiony - stał, popchnięty do przodu - szedł, ale nic poza tym. Cały rok pański 1860 biedak spędził w Wileńskim Zakładzie dla Obłąkanych, gdzie stosowano wszelkie znane nauce zdobycze współczesnej psychiatrii.
Doktor Maleszewski własnoręcznie je opisał w swoich "Uwagach praktycznych nad obłąkaniem umysłu", jedynym wówczas na ziemiach polskich podręczniku dla lekarzy zajmujących się na co dzień pacjentami psychiatrycznymi. Jako "złoty standard", doktor proponował rano środki przeczyszczające i przystawienie pijawek do odbytu, a wieczorem lewatywę z nalewki rumiankowo-opiumowej i zimne okłady na głowę. Wszystko to miało oczyścić pacjenta i sprowadzić na niego dobroczynny sen.
Metody te były w owych czasach niezwykle humanitarne, bo - co bardzo doktora martwiło - wciąż do jego zakładu trafiali chorzy, którzy byli na pograniczu śmierci. Nie wskutek choroby umysłu, a stosowanego na nią leczenia.
Tym razem jednak sposoby Maleszewskiego nie podziałały. Szczęśliwie dla pacjenta, doktor, choć już posunięty w latach, fascynował się medycznymi nowinkami.
Elektryczność, galwanizm i magnetyzm wielkie robiły lekarzom nadzieje dla uleczenia obłąkań, lecz teraz są zupełnie zaniedbane
- zżymał się w swojej książce Maleszewski.
Już starożytni Grecy wykorzystywali elektrostatyczne właściwości bursztynu, nazywając ten kamień elektronem. Znacznie potężniejszym źródłem prądu były ryby elektryczne. Miał je stosować nadworny lekarz cesarza Klaudiusza. Pliniusz Starszy oraz Galen przykładali ryby z gatunku drętw do głów pacjentów, mających problemy z nastrojem i zachowaniem. Z kolei Etiopczycy w XVI – XVII w. wykorzystywali suma elektrycznego, w celu wypędzenia z pacjentów złych duchów. W czasach bliższych Maleszewskiemu elektryczność wykorzystywano m.in. w leczeniu cholery, a doktor z powodzeniem użył jej kiedyś, by... przywrócić laktację.
15 stycznia 1861 roku Maleszewski postanowił poddać nieszczęsnego Marcina doświadczeniu galwano-elektrycznemu. Przykładał biegun dodatni w okolice ciemienia, a ujemny na skroni, potem obydwa do obu skroni. Eksperymentował tak cały dzień. I choć nie doszło do pełnego napadu drgawkowego, eksperyment ten można uznać za pierwsze skuteczne wykorzystanie elektrowstrząsów w psychiatrii. Zwłaszcza, że wkrótce źrenice chorego zaczęły reagować na światło, potem 35-latek zaczął samodzielnie jeść i korzystać z nocnika.
Doktor przygotował do druku artykuł o tym przypadku, ale z nieznanych nam dziś przyczyn, tekst się nigdy nie ukazał. Odkryto go dopiero pod koniec XX wieku!
W XX wieku wiedziano już, że wywołanie drgawek może mieć lecznicze właściwości, m.in. w terapii schizofrenii. Początkowo wykorzystywano jednak nie prąd, a substancje chemiczne, np. kardiazol (syntetyk pobudzający rdzeń przedłużony). Efekty były nieprzewidywalne, a w dodatku pacjenci odczuwali silny i trudny do zapomnienia lęk, przerażenie i rzadko godzili się dobrowolnie na ponowny zabieg.
Wielu badaczy eksperymentowało z elektrycznością, w tym, kilkadziesiąt lat po starym doktorze Maleszewskim, sam Zygmunt Freud. Nie uzyskał jednak tak obiecujących rezultatów. W historii medycyny odkrycie elektrowstrząsów dla psychiatrii przypisuje się włoskim doktorom Ugo Cerlettiemu i Lucio Biniemu.
Dzisiaj zapewne "badania" spotkałyby się ze sporym sprzeciwem, a być może doprowadziłyby do ukarania Włochów. W tamtych czasach jednak panowie mogli liczyć wręcz na przychylność mundurowych. Testy przeprowadzali na świniach i psach, co czasem dla zwierząt kończyło się tragicznie. Aż w 1938 roku „trafił im się” Enrico, doprowadzony przez policję włóczęga.
Pierwsze próba wywołania drgawek okazała się nieudana ze względu na zbyt niską dawkę prądu, wobec czego powtórzono ją - również bezskutecznie. Przed trzecią próbą pacjent miał krzyknąć:
Nie, następny raz mnie zabije!
Wbrew jego woli - zabieg wykonano. Enrico miał trwający prawie półtorej minuty napad drgawek. Po nim zapadł w ożywczy sen. Wybudził się bez objawów psychozy, nie miał też traumatycznych wspomnień związanych z elektrowstrząsami.
I tak terapia elektrowstrząsowa stała się uznaną procedurą leczniczą, stosowaną m.in. w ciężkiej, zwłaszcza lekoopornej, depresji, epizodach maniakalnych i psychotycznych czy katatonii. Szybko podbiła Europę i Stany Zjednoczone.
Do wywołania napadu drgawkowego używa się do dziś prądu elektrycznego o napięciu do 450 V i natężeniu do 0,9 A. Aby przepuścić go przez mózg pacjenta, elektrody umieszcza się na skroniach.
Jak działają elektrowstrząsy? Wciąż tego dokładnie nie wiemy. Prawdopodobnie dochodzi do gwałtownego uwolnienia neuroprzekaźników w ośrodkowym układzie nerwowym. W szczelinach synaptycznych między neuronami pojawia się więcej serotoniny, noradrenaliny, dopaminy, zwiększa się aktywności receptorów i ich wrażliwości na przekaźniki. "Naprawiona" zostaje oś podwzgórze-przysadka, czyli system komunikacji między układem nerwowym i hormonalnym.
Włoski zabieg wykonano nie tylko bez zgody, ale i przy aktywnym sprzeciwie pacjenta, co dało podwaliny "czarnej legendzie" elektrowstrząsów. W powszechnym mniemaniu uchodzą one za metodę niewiele lepszą niż pijawki przystawiane do odbytu w XIX wieku.
Oto obraz, jaki dziś mamy przed oczyma słysząc o elektrowstrząsach. Głównie za sprawą literatury i kina. Wystarczy wspomnieć "Szklany klosz", "Piękny umysł" czy "Requiem dla snu".
Wstrząsówką, drogi McMurphy, nazywamy potocznie gabinet z aparaturą elektrowstrząsową. Aparatura ta z powodzeniem zastępuje środki nasenne, krzesło elektryczne i narzędzia tortur. Zabieg jest chytrze pomyślany: prosty i tak szybki, że niemal bezbolesny, ale nikt mu się nie chce poddać po raz drugi. Za nic
- mówił Harding, jeden z bohaterów ”Lotu nad kukułczym gniazdem”.
Policzono, że w ciągu 53 lat w samym kinie amerykańskim motyw elektrowstrząsów był wykorzystany dwadzieścia dwa razy, w tym w dwóch filmach, które zostały nagrodzone Oscarami. We wszystkich dwudziestu dwóch filmach terapia została przedstawiona jako koszmar. Zupełnie niesłusznie? Ken Kesey, autor powieścil na podstawie której Milos Forman nakręcił słynny "Lot nad kukułczym gniazdem", pracował w szpitalu psychiatrycznym w latach 50. XX wieku. Jego opisy mogą przedstawiać nieco przejaskrawioną, ale jednak ówczesną rzeczywistość.
Metoda w swojej pierwotnej wersji była rzeczywiście niebezpieczna dla zdrowia pacjentów! Złamania i uszkodzenia ciała były niemal standardem! Dlatego obecnie stosuje się farmakologiczne zwiotczenie mięśni, aby uniknąć fizycznych urazów w czasie napadów drgawek, a także znieczulenie, aby uwolnić pacjenta od bólu. Amnezja, owszem, pojawia się. Dokładnie tak jak w przypadku cierpiącej na "dwubiegunówkę" agentki CIA Carrie Anderson z serialu Homeland, która po elektrowstrząsach gubi trop, dzięki któremu może udaremnić planowany zamach terrorystyczny. Pamięć jednak z czasem wraca. W dodatku, jak udowodnili holenderscy neurolodzy - wymazywane są przede wszystkim wspomnienia traumatycznych doświadczeń. Myśli się nawet o wykorzystywaniu takich zabiegów w leczeniu zespołu stresu pourazowego.
Elektrowstrząsy mogą być wykorzystywane również do kontrolowania szczególnie trudnych pacjentów i "utrzymania porządku" na oddziałach. To nie fikcja. Całkiem niedawno w Chinach wybuchł skandal, gdy okazało się, że w ekskluzywnej klinice odwykowej dla nastolatków uzależnionych od gier komputerowych, elektrowstrząsy stosowano jako kary za zjedzenie pigułek przed posiłkiem albo... siadanie w fotelu dr. Yanga, prowadzącego leczenie.
Niegdyś elektrowstrząsy używane były również do "leczenia" homoseksualizmu, traktowanego przez psychiatrów jeszcze nie tak dawno jako choroba. Oczywiście efekt był żaden, a pacjentom zostawała głęboka trauma na całe życie.
W latach 60. pojawił się nurt antypsychiatrii, który elektrowstrząsy przyrównywał do uderzenia pięścią w czarno-biały telewizor. Kto pamięta ówczesne odbiorniki, wie, że efekt był trudny do przewidzenia. Mogło być lepiej, mogło gorzej. Elektrowstrząsy zaczęły tracić na popularności zastępowane przez coraz doskonalsze farmaceutyki i terapię. W wielu krajach zostały nawet zakazane, a w Polsce wpisane na listę procedur najwyższego ryzyka.
Dopiero w XXI wieku znów powróciły do łask. Mówi się, że wykonany pod opieką anestezjologa i pod kontrolą EEG, zabieg jest jak... regulacja potencjometru w dobrej wieży hi-fi. Jego skuteczność to poprawa u 84 proc. pacjentów w ciężkiej depresji, u ponad 90 proc. z ChAD (choroba afektywna dwubiegunowa) oraz u 50 proc. chorych na schizofrenię. Jest więc znacznie wyższa niż w przypadku farmaceutyków.
Zazwyczaj stosuje się jeden-dwa zabiegi tygodniowo przez ok. półtora miesiąca. Elektrowstrząsy są jedynym skutecznym leczeniem w ostrej śmiertelnej katatonii i de facto ostatnią szansą dla chorych cierpiących na depresję lekooporną. Według większości specjalistów to znakomite rozwiązanie u osób starszych, które przyjmują wiele leków naraz i grożą im interakcje, a także ciężarnych pacjentek z zaburzeniami psychicznymi. Są dla nich bezpieczne, zwłaszcza, że obecnie każdy zabieg musi być poprzedzony konsultacją kardiologiczną, neurologiczną, a nawet okulistyczną, by wykluczyć wady serca czy jaskrę. Dzięki temu prawdopodobieństwo zgonu podczas wywoływania drgawek wynosi jeden do 80 tys, czyli jest bardzo niskie.
W USA wykonuje się dziś 100 tys. tego typu zabiegów rocznie, w niektórych europejskich ośrodkach - kilkadziesiąt tysięcy. W Polsce, według ostatnich badań, metoda cieszy się tak złą sławą, że korzysta z niej jedynie ok. 450 pacjentów, czyli 0,72 proc. ogólnej liczby hospitalizowanych w szpitalach psychiatrycznych. Najwyraźniej wciąż aktualne jest biadolenie starego doktora Maleszewskiego - nie doceniamy możliwości elektryczności.