To już 14. odcinek cyklu: "Pogromcy chorób". Piszemy w nim o pacjentach, bohaterskich lekarzach, pokręconych ścieżkach prowadzących do znalezienia antidotum... Opowiadamy, jak błogosławiona Dorota z Mątew walczyła z morowym powietrzem, o chłopcu, który zbierał kości skazańców, by poszerzać wiedzę o anatomii, a także dlaczego wciąż nie można lekceważyć gruźlicy. Ku pokrzepieniu serc i nauce. Człowiek bywa bezradny wobec natury, ale może więcej, niż zazwyczaj sądzimy. Ludzki upór i praca bywają nagrodzone, a czasem po prostu mamy szczęście lub pomaga nam przypadek.
Udało się dopiero (lub już) za sześćset szóstym razem! Paul Ehrlich, jeden z dziesięciu wrocławskich noblistów, żydowski chemik i bakteriolog, w 1909 roku dokonał odkrycia, które na zawsze zmieniło medycynę. Ba, za jednym razem dokonał dwóch cudów. Po pierwsze - wynalazł pierwszy skuteczny lek na syfilis. Po drugie - udowodnił, że związki chemiczne mogą zwalczać konkretne zarazki.
Dziś jest to dla nas oczywiste i zupełnie zapominamy, że do końca XIX wieku ludzi leczono głównie wyciągami roślinnymi i substancjami mineralnymi. Na taki syfilis na przykład aplikowano obdarte ze skóry gołębie, gorąco i rtęć. Nie zważano na to, że wątpliwe medykamenty niszczą też zdrowe komórki i narządy. Dopiero Ehrlich wpadł na pomysł "magicznego pocisku", lekarstwa, które będzie celowane w konkretny patogen.
Choć był utalentowanym i uznanym naukowcem (Nobla dostał za odkrycia z dziedziny immunologii), wyśmiano go i nazwano Doktorem Fantastą. To go nie zniechęciło. Korzystając z faktu, że niedaleko jego laboratorium znajduje się fabryka chemiczna, robił dokładnie to, co dziś naukowcy poszukujący leków na koronawirusa. Uparcie testował różne znane już substancje przeciw konkretnym patogenom, aż osiągnął spektakularny sukces. Przeciwnik był wszak nie byle jaki.
Literatura pełna jest przyprawiających o grozę i drżenie, ale wcale nieprzesadzonych, opisów syfilisu.
Od czoła do stóp pokryci byli cuchnącymi, strasznymi wrzodami, chorych pozostawiono opiece Bożej, daremnie wołali o pomoc lub o śmierć
- zanotował, w końcówce XV w. anonimowy kronikarz.
Bon vivant Urlich von Hutten, w XVI w. tak opisywał infekcje kiłą:
Czyraki wystawały niczym żołędzie, a z nich wypływała ohydnie cuchnąca substancja. Barwę miały ciemnozieloną, a wygląd tak samo okropny jak ból, przez co chory czuł się tak, jakby leżał w ogniu.
Kilaki pękają jak granaty
- pisał trzy wieki później francuski poeta Teophlile Gautier.
Najgorszy ponoć był koniec. Doktor Nathaniel Chapman, pierwszy prezes Amerykańskiego Towarzystwa Medycznego, napisał:
Gdybyście mogli zobaczyć to, co widzę: postacie wychudzone jak szkielety z obiema płytami czaszki niemal zupełnie podziurawionymi, bez połowy nosów, z gnijącymi żuchwami i owrzodzonymi gardłami...
Na szczęście objawy kiły są zależne są od czasu, jaki upłynął od zakażenia. Pierwszym z nich jest charakterystyczna zmiana pierwotna, mająca postać bezbolesnej grudki, która utrzymuje się od dwóch do sześciu tygodni. U mężczyzn pojawia się zwykle na członku, u kobiet w okolicy waginy. Często bywa mylona z opryszczką. Jeszcze częściej zostaje niezauważona lub zbagatelizowana, ale to dopiero początek.
Potem, w pierwszym roku choroby pojawiają się, już na całym ciele osoby zakażonej, wykwity, grudki oraz krostki. Pacjenci często skarżą się na takie dolegliwości, jak:
Można pomylić je z przeziębieniem czy zwykłym spadkiem odporności. Dopiero w późnym stadium syfilis atakuje narządy wewnętrzne, co prowadzi do groźnych powikłań. Osoba chora ma coraz większe problemy z poruszaniem się, cierpi na drętwienie i porażenia mięśni. Deformacja kręgosłupa powoduje kuśtykanie, uszkodzenia sercowo-naczyniowe dają "objaw Musseta", czyli kiwanie głową zgodnie z tętnem na tętnicach szyjnych (objaw zaobserwowany po raz pierwszy u paryskich prostytutek). Dochodzi do uszkodzenia mózgu, pojawia się otępienie i ostatecznie następuje śmierć.
W czasach, gdy kiła zbierała największe śmiertelne żniwo, jej pochodzenie tłumaczono prosto: to miał być "bicz boży". Z czasem, na szczęście, ludzie stali się bardziej dociekliwi.
Nie wiemy na pewno, od kiedy bakteria Treponema pallidum, odpowiedzialna za syfilis, dręczy ludzkość. Najpewniej przyszła do nas z Ameryki. Potwierdzają to najnowsze badania nad genomem bakterii, prowadzone pod kierunkiem antropologa George'a Armelagosa z Emory University w Stanach Zjednoczonych. Pytanie brzmi - kiedy?
Są tacy, którzy uważają, że choroba wywędrowała z Azji do Ameryki przez Cieśninę Beringa jeszcze w czasach neolitu. W grobowcach datowanych na kilka wieków przed nasza erą znajdowano charakterystycznie zdeformowane szkielety.
Kiedy pojawiła się w Europie? Trudno powiedzieć. Dwie postaci na ołtarzu Wita Stwosza w krakowskiej Bazylice Mariackiej noszą wyraźne znamiona choroby. Mistrz z Norymbergi pracę zakończył w 1489 roku, czyli przed wyprawą Kolumba. W 2015 roku na terenie Austrii odkryto pochodzące z XIV wieku szkielety ofiar kiły wrodzonej. To przeczy popularnej teorii, że właśnie marynarze Kolumba odpowiadają za przywleczenie w 1492 roku z tzw. Nowego Świata (a konkretnie z wyspy Haiti) tej zarazy.
Seksualnie wyposzczeni odkrywcy współżyli z Indiankami i prawdopodobnie tak złapali choróbsko. Najpewniej rzeczywiście przyczynili się do epidemii. Jest jednak teoria, że kiła była obecną w Europie niewinną chorobą skóry i, ulegając mutacjom w chłodnym klimacie, przekształciła się w groźne schorzenie weneryczne. W każdym razie trzy lata później, po powrocie Kolumba, wybuchła wielka epidemia nieznanej choroby. Ten pierwszy wybuch uśmiercił około pięciu milionów ludzi na całym kontynencie! Niewykluczone, że to przypadek, różne kwestie zderzyły się w czasie, jednak wciąż wersja o marynarzach roznoszących chorobę jest najpopularniejszą.
Pierwszym opisanym dużym ogniskiem kiły była armia króla Karola VIII podczas oblężenia Neapolu. Nad Wisłą zaobserwowano syfilis w tym samym, 1495 roku. Kronikarz Marcin Bielski twierdził, że stało się to przez "pewną białogłowę, co na odpusty do Rzymu chadzała".
Niewieście owej nie odmawiano jeszcze wówczas pobożności, bo ówczesnym kilkadziesiąt lat zajęło ustalenie, że jest to choroba przenoszona drogą płciową. Najpierw podejrzewano, że winna jest ślina - przez co ludzie na długie lata zrezygnowali z pocałunku na przywitanie, zastępując go podaniem ręki. Potem zaczęto zamykać łaźnie publiczne jako miejsca wylęgania się zarazy. Dopiero na końcu piętnowano chorych jako rozpustników.
Kiła występowała dawniej pod wieloma różnymi nazwami: choroba francuska, portugalska, hiszpańska, a nawet polska (w Rosji). Franca, choroba dworska, choroba sekretna, choroba, pudendagra, świerzba, dziki świerzb, syf, weneria, katar kanalicowy, ospa miłosna, niemoc kurewników i cudzołożników. A nawet: wizyta św. Weroniki.
Popularna do dziś nazwa "syfilis" pochodzi z wydanego w 1530 roku poematu lekarza Girolamo Fracastoro. Główny bohater o tym właśnie imieniu był pasterzem, który został ukarany chorobą powodującą gnicie ciała.
Wojciech Oczko, nadworny lekarz Stefana Batorego, który to prawdopodobnie był kolejnym (po Janie Olbrachcie, Aleksandrze Jagiellończyku, a może i Zygmuncie Auguście) polskim królem, który zmagał się z tą przypadłością, używał określenia "przymiot".
Na przymiot leczenie stosowano... hm... objawowe, rzec by można. Kilaki przypalano gorącym żelazem lub zalewano wrzącym olejem.
Kolejnym władcą Rzeczpospolitej cierpiącym na syfilis był Jan III Sobieski, który zaraził się od ukochanej Marysieńki. A ona - na francuskim dworze. W tamtych latach, za radą słynnego Paracelsusa, który zresztą urodził się w roku wybuchu zarazy, na kiłę stosowano rtęć. Kuracja była ekstremalna. Po natarciu całego ciała król był zawijany w kołdrę i pozostawiany na całą dobę. Miał wówczas ślinotok, moczył się i cierpiał na biegunkę. Specyfik rzeczywiście działał, ale dawał poważne skutki uboczne. Król zmarł wskutek uszkodzenia nerek, a królowa - całkiem wyłysiała.
Królewska para leczyła się też nalewkami z tzw. drzewa gwajakowego. Uważano bowiem, że chorobę przywleczoną z Ameryki najlepiej wykuruje amerykański specyfik.
Monarcha i tak miał szczęście, bo w szpitalach, jakby to dziś nazwano, jednoimiennych, czyli przeznaczonych tylko syfilityków (np. w Warszawie był to szpital św. Łazarza) stosowano o wiele brutalniejsze metody. Rozcinano mięśnie, a rtęć wcierano bezpośrednio w zajęte chorobą stawy.
Przez pięć wieków, gdy syfilis bezkarnie pustoszył Europę, stosunek do chorych i samej przypadłości zmieniał się wielokrotnie. Początkowo uważano ją za karę bożą, potem za... powód do dumy. Pojawienie się pierwszych objawów kiły było wręcz synonimem męskiej dojrzałości, dowodem na dokonanie podbojów.
Sytuacja zmieniła się w XIX wieku, gdy odkryto istnienie kiły wrodzonej. Dzieci zakażone w łonie matki rodziły się przedwcześnie, wcześnie umierały lub były zdeformowane i upośledzone umysłowo. Jak wiemy obecnie - prawdopodobieństwo urodzenia zdrowego dziecka przez zakażoną kobietę to tylko jeden do czterech! Dlatego, przy zawieraniu małżeństw, zaczęto zwracać uwagę, czy w rodzinie nie występował syfilis. Jeśli tak - szanse na dobry mariaż wyraźnie spadały.
Pod koniec tamtego stulecia zaobserwowano też, że zaawansowana kiła wpływa na układ nerwowy, powodując ekscytacje, narkotyczne niemal uniesienie i idący za tym przypływ mocy twórczych.
Alleluja! Mam syfa!
- cieszył się na wieść o swojej chorobie pisarz Guy de Maupassant. Liczba artystów, którzy tworzyli niebagatelne dzieła pod wpływem kiłowych krętków, jest zresztą dłuższa. Malarze: Gustav Klimt, Henri de Toulouse-Lautrec, Vincent van Gogh Poeta Charles Baudelaire. Na kiłę cierpieli też Friedrich Nietzsche, Oscar Wilde, Paul Gauguin i Karen Blixen. Z polskich znakomitości - Kazimierz Przerwa-Tetmajer i Stanisław Wyspiański.
Choroby wenerycznej jeszcze mocniej niż artyści pożądali poborowi - często zakażając się specjalnie czy to od prostytutek, czy przez wcieranie ropy w oczy i genitalia. Z widocznymi objawami wenery, dostawali zwolnienie od wojska, a wojny bali się bardziej niż syfilisu. Choroba nie u wszystkich zakażonych przebiega równie szybko i dotkliwie. W ocenie wielu potencjalnych wojaków, dawała większe szanse na przeżycie niż wsadzenie w kamasze.
Kiła dziesiątkowała zresztą armie od czasów oblężenia Neapolu aż po I wojnę światową, więc można było być i powołanym, i zakażonym. Nie oszczędzała szeregowców ani generałów. Niektórzy historycy uważają, że cierpieli na nią też dyktatorzy - Hitler i Stalin. Choć w ich czasach istniały już skuteczne kuracje.
Wszystko zaczęło iść w dobrym kierunku od zidentyfikowania przeciwnika. W 1905 roku dwaj niemieccy mikrobiolodzy: Fritz Schaudinn i Erich Hoffmann, wyizolowali krętka bladego, czyli zarazek kiły - bakterię o spiralnym kształcie, której inne odmiany powodują raczej niegroźne choroby skórne.
Rok później opracowano serologiczną metodę rozpoznawania choroby zwaną odczynem Wassermanna, stosowaną zresztą do dziś, bo pozwala z dużym prawdopodobieństwem wykryć obecności drobnoustrojów we krwi danej osoby.
I wtedy właśnie Paul Ehrlich zaczął swój, tak znaczący dla współczesnej medycyny, eksperyment. Choć jego Salwarsan (od łacińskiego słowa Zbawiciel), dziś znany pod nazwą arsfenamina, po pewnych modyfikacjach okazał się skutecznym i w miarę bezpiecznym lekiem, nazwisko naukowca jest obecnie znane nielicznym. Typowano go do kolejnego Nobla, ale - niestety - wcześniej zmarł.
Nagrodę dostał natomiast Julius Wagner-Jauregg, który leczył syfilis wstrzykując chorym zarodźce malarii.
W leczeniu kiły jeszcze skuteczniejsza od Salwarsanu okazała się, wyizolowana w 1928 roku przez Alexandra Fleminga, penicylina. Dzisiaj standardowa kuracja obejmuje 2-3 dawki antybiotyku.
Po problemie? Szacowana przez WHO liczba zachorowań to obecnie wciąż co najmniej 12 milionów rocznie! I, niestety, rośnie.