Więcej o transplantacjach na Gazeta.pl
Artykuł po raz pierwszy ukazał się w 2019 roku. Został zaktualizowany. Przypominamy go z okazji 55. rocznicy pierwszego przeszczepu serca na świecie.
Christiaan Barnard, który jako pierwszy przeszczepił ludzkie serce, pochodził z leżącej na krańcu świata RPA. Zbigniew Religa, pionier przeszczepów serca w Polsce, pracował w niewielkim Zabrzu. Żaden z nich nie był wcześniej uznanym autorytetem w swojej dziedzinie. Ale to właśnie im się udało.
W czym tkwił sekret? Żeby przeprowadzić tak nowatorski zabieg, nie tylko będący milowym krokiem w historii chirurgii, ale też łamiący społeczne tabu, nie wystarczy talent i wiedza. Trzeba też odwagi i determinacji. Barnard tłumaczył to tak:
Żeby zostać chirurgiem, nie trzeba być specjalnie mądrym. Nasze zadanie polega na tym, żeby coś wyciąć, coś włożyć i zaszyć. Moją zasługą było to, że byłem gotów podjąć ryzyko. Bo według mnie najbardziej ryzykowne w życiu jest niepodejmowanie ryzyka.
Tego dnia 25-letnia Denise i jej matka wyszły z piekarni, niosąc ciastka karmelowe. Nie dotarły do zaparkowanego za rogiem samochodu. W przechodzące przez pasy kobiety wjechała, prowadzona przez pijanego kierowcę, rozpędzona ciężarówka. Starsza zginęła na miejscu, młodsza trafiła do szpitala z urazem głowy. W klinice w Kapsztadzie stwierdzono trwałe uszkodzenie mózgu. Ojciec dziewczyny, gdy usłyszał, że jej serce może uratować życie, zgodził się niemal bez wahania. Większy problem był z przekonaniem biorcy i jego rodziny. Urodzony w Wilnie sklepikarz Louis Washkansky, choć ledwie po pięćdziesiątce, był już też po trzech zawałach, miał niedającą nadziei na dłuższe życie ciężką niewydolność serca. Mimo to - sporo wątpliwości. Trzeci bohater tej opowieści, profesor Chris Barnard, przekonywał go, że nowatorski zabieg to dla niego olbrzymia nadzieja. 80 proc. szans, że przeżyje. Nie da się ukryć, że naginał rzeczywistość. Przeszczep serca nigdy wcześniej się nie powiódł.
3 grudnia 1967 r. w szpitalu Groote Schuur w Kapsztadzie 45-letni wówczas Barnard w asyście swojego brata Mariusa i trzydzieściorga innych członków zespołu, zmienił historię. Po trwającej pięć godzin operacji serce Denise podjęło pracę w ciele Louisa. - Gdy kobieta zmarła - wspominał potem Barnard - podłączyliśmy ją do płucoserca, tak aby narząd nie obumarł. Serce po wycięciu i zbadaniu zostało umieszczone w cieczy o temperaturze 10 st. C i przeniesione do drugiej sali operacyjnej, gdzie czekał pacjent. Tam ponownie zostało podłączone do płucoserca i wypełnione natlenioną krwią. Od chwili wyjęcia go z piersi minęły zaledwie cztery minuty. Natychmiast po usunięciu chorego serca wszyliśmy w to miejsce nowe, powoli przywracając mu normalną temperaturę. Gdy się ogrzało, zaczęło bić z impetem.
Już następnego dnia, zarówno o chirurgu, jak i o pacjencie, mówił cały świat. Louis, który szybko wracał do formy, pozował do zdjęć i udzielał wywiadów. Profesor stał się gwiazdą. Jedni nazywali go "rzeźnikiem, który próbuje odebrać Bogu jego pracę", inni "Mesjaszem medycyny", ale mówili o nim wszyscy. Za rękawiczki, których używał podczas operacji, oferowano mu 15 tys. dolarów, a za zdjęcie z sali operacyjnej - 50 tys.
Trzy dni później nowojorski chirurg Adrian Kantrowitz przeprowadził transplantację serca u noworodka z poważną wrodzoną wadą. Dziecko żyło jednak tylko kilka godzin. Za to Barnard szedł za ciosem. Choć Louis Washkansky zmarł na obustronne zapalenie płuc - ogromne dawki hydrokortyzonu i azatiopryny, zastosowanych, by przeszczep nie został odrzucony, zniszczyły jego odporność - to kilka dni później Bernard przeszczepił kolejne serce. Dentysta z Kapsztadu przeżył z nowym narządem ponad 19 miesięcy, bo tym razem ograniczono liczbę gości, zadbano o sterylne otoczenie, a za to zmniejszono dawki leków immunosupresyjnych.
Czterech z pierwszej dziesiątki pacjentów przeżyło ponad rok, dwoje ponad 10 lat. Najdłużej - Dirk van Zyl, który dożył 1996 roku. Przez 23 lata nowe serce pracowało bez zarzutu, pacjenta zabiła cukrzyca. Te pierwsze operacje Barnarda uważa się dziś za początek nowej epoki w chirurgii - ery transplantacji.
Przez wieki nie tylko przeszczepy, lecz także wszystkie zabiegi chirurgiczne na sercu stanowiły w świecie lekarskim tabu. Wszystko dlatego, że mięsień, który tłoczy krew, uważany był za siedlisko duszy i uczuć. Aż trudno w to uwierzyć, ale pierwszy raz zszyto ranę serca ledwie 70 lat przed wyczynem Barnarda! W XIX wieku powszechnie uważano, że chirurg, który choćby dotyka serca, dopuszcza się profanacji. Zapewne dlatego kardiochirurgia, która - choć wymaga pewnej ręki i wprawy od operatora, nie jest najtrudniejszą z chirurgicznych dziedzin - rozwijała się tak niemrawo.
Determinacja i odwaga Barnarda była częściowo skutkiem osobistej tragedii. Doktor urodził się w skromnej, wielodzietnej rodzinie pastora. Jeden z jego braci, Abraham, zmarł w dzieciństwie na serce. Prawdopodobnie przyczyną była złożona wada tego narządu, tetralogia Fallota. Barnard, który kosztem wielu wyrzeczeń ukończył medycynę, właśnie dlatego zaczął specjalizować się w kardiochirurgii. Dostał stypendium w Stanach Zjednoczonych, gdzie uczył się chirurgii klatki piersiowej na Uniwersytecie Minnesoty w Minneapolis. Szkolił się u sławnego kardiochirurga Clarence’a Lilleheia, który jako pierwszy przeprowadzał operację na otwartym sercu. Po powrocie robił karierę naukową na Uniwersytecie Kapsztadzkim, specjalizując się właśnie w tetralogii Fallota oraz anomalii Ebsteina. Praktykował też u profesorów Richarda Lowera i Normana Shumwaya, którzy, przygotowując się do transplantacji serca, ćwiczyli technikę tego zabiegu na psach. 23 stycznia 1964 r. Amerykanin prof. James Hardy przeszczepił serce szympansa do klatki piersiowej umierającego mężczyzny. Biło przez ponad godzinę. Świat medycyny spodziewał się niebawem udanej transplantacji serca od człowieka do człowieka, ale wszyscy uważali, że po laur pierwszeństwa sięgnie Amerykanin lub Rosjanin, a nie lekarz z izolowanej z powodu apartheidu RPA.
Za swoje osiągnięcia Barnard nigdy nie dostał Nobla, choć tego się spodziewano. Z czasem medialne doniesienia o jego miłosnych podbojach i towarzyskich sukcesach zaczęły przeważać nad publikacjami naukowymi. Gdy nie mógł już operować, zaangażował się w prace nad eliksirem długowieczności, zyskując szemranych inwestorów i ściągając na siebie kpiny środowiska lekarskiego. Zmarł w 2001 roku.
Gdy Barnard kładł kamienie milowe w historii medycyny, w Szpitalu Wolskim w Warszawie zaczynał specjalizację młody lekarz, Zbigniew Religa. A Józef Krawczyk, rolnik spod Częstochowy i biorca pierwszego polskiego przeszczepu, uprawiał swoje 25 hektarów. Pierwszy zawał dopadł go dopiero trzy lata później, a potem następny i jeszcze jeden. Lekarze postawili diagnozę: kardiomiopatia zastoinowa. Serce co prawda bije, ale krwi pompuje tyle co nic i żadna dostępna operacja nie pomoże.
W tym czasie Religa był już obiecującym docentem po zagranicznych stypendiach. W 1973 roku obronił doktorat. Dwa razy wyjeżdżał do Stanów, na staże z chirurgii naczyniowej i kardiochirurgii. Po powrocie do kraju pracował w Instytucie Kardiologii w Warszawie. Różnił się od profesorskiej śmietanki. Lekko zgarbiony z powodu wysokiego wzrostu, ze strzechą niedbale ostrzyżonych włosów, ubrany na luzie, często we flanelowej koszuli. I przystępny: zawsze można było do niego podejść, porozmawiać. Z pacjentami i ich rodzinami rozmawiał "ludzkim" językiem. Marzył, by przeszczepić serce, ale w Polsce klimat nie był sprzyjający.
4 stycznia 1969 roku prof. Jan Moll przeprowadził nieudaną transplantację. Na długi czas zaprzestano operacji. Szef kliniki w Aninie, prof. Wacław Sitkowski zapowiedział, że przeszczep jest możliwy tylko po jego trupie lub po przejściu na emeryturę. Czyli za jakieś 10 lat. Religa uniósł się honorem i pojechał do Zabrza. Z ambicją stworzenia najlepszego ośrodka kardiochirurgicznego w Polsce. Młodym lekarzom, których ściągał z całego kraju, obiecywał, że o ile w Warszawie operacji kardiochirurgicznych robi się 300, w Krakowie 200, o tyle w Zabrzu będzie ich 500. W tym ta najważniejsza. I słowa dotrzymał.
Przygotowania były długie. Zanim doszło do pierwszej udanej transplantacji, zespół Religi przeszczepił choremu serce… świni. Pacjent zmarł, a profesor uważał, że to z powodu różnic gabarytów. Wysportowanemu potężnemu mężczyźnie przeszczepił narząd dwa razy mniejszego zwierzęcia. Wówczas nie wiedziano jeszcze tyle co dzisiaj o różnicach w układzie immunologicznym ludzi i innych ssaków, i o zagrożeniu, jakim jest przeniesienie chorób między gatunkami. Z tego powodu obecnie nie podejmuje się już takich prób.
Gdy zmęczone serce Józefa Krawczyka przestało reagować na jakiekolwiek leki, wciąż nic nie wskazywało na to, że w Polsce może dojść do przeszczepu. Środowisko lekarskie obawiało się, że kolejna nieudana transplantacja serca może zablokować możliwość dokonywania jakichkolwiek innych przeszczepów: płuc, nerek i wątroby. A tym samym pozbawić szansy na życie dziesiątki chorych. Istniała jeszcze kwestia natury bioetycznej: w latach 80. w Polsce śmierć orzekano po ustaniu akcji serca, co z oczywistych względów uniemożliwiało pobranie narządu.
To, że się w końcu udało, jest najprawdopodobniej wypadkową uporu Religi i pomocy ludzi, którzy po cichu profesorowi kibicowali, dali się przekonać jego wizji lub po prostu nie chcieli rzucać kłód pod nogi. Lekarzy, którzy "nieoficjalnie" zadzwonili do Zabrza, że w Warszawie leży 20-letni Włodek, ofiara wypadku samochodowego z urazem mózgu tak poważnym, że może być już tylko dawcą. I którzy podłączyli go do aparatury w oczekiwaniu na przyjazd profesora. Mamie Włodka, która się zgodziła. Lekarzom z komisji etycznej, którzy mimo bijącego serca orzekli śmierć. Ciało chłopaka wyruszyło w swoją ostatnią podróż samolotem do Zabrza. Obecnie serce pobiera się na miejscu, kiedyś operacje musiały się odbywać w sąsiednich salach.
5 listopada 1985 roku, po pięciogodzinnej operacji, dokonano pierwszej w Polsce udanej transplantacji serca.
Dopiero na sali operacyjnej współpracownicy profesora dowiedzieli się, że ich szef... nigdy nie widział takiego zabiegu na oczy.
Byłem świetnie przygotowany, ponieważ trenowałem na zwłokach. A samą operację robiłem zgodnie z zasadami, które były opisane w przeczytanych przeze mnie książkach
- powiedział po latach dziennikarzowi "Gazety Wyborczej".
I tak samo, jak w przypadku Barnarda, po pierwszej transplantacji u Religi przeszły kolejne. Operował nie tylko on, lecz także jego młodzi współpracownicy, prof. Andrzej Bochenek i Marian Zembala. Ten ostatni przez wiele lat był szefem zabrzańskiego ośrodka, czyli Śląskiego Centrum Chorób Serca. W ciągu ostatnich 37 lat transplantacji serca poddano ponad dwa tysiące Polaków, na świecie ponad 130 tysięcy osób.
Poruszające się nowe serce ma w sobie jednak pewną tajemnicę, jakby zmartwychwstania, niepojętą, ale namacalną. Taką prawdziwą. Zawsze to czuję, gdy zaczyna bić w kolejnym pacjencie
- mówił prof. Marian Zembala.
Ale młodzi lekarze wciąż marzą. Syn profesora, Michał Zembala, okazał się jednym z najzdolniejszych polskich kardiochirurgów. To on w 2018 roku po raz pierwszy w Polsce wszczepił sztuczne serce. Dzięki temu pacjent dożył transplantacji od ludzkiego dawcy. Tym samym w Zabrzu spełniło się wielkie marzenie prof. Religi, który prace na sztucznym sercem rozpoczął.
Ludzie łączą moje nazwisko z pierwszą transplantacją serca w Polsce. Ale wiem, że gdybym ja nie spróbował, to może cztery, a może pięć lat później inni zrobiliby tę operację. Jestem natomiast przekonany, że nikt nie zająłby się tworzeniem polskiego sztucznego serca. Gdybym nie walczył o stworzenie tego urządzenia, dziś kilkaset osób już by nie żyło, bo nie byłoby sztucznych komór, które uratowały im życie i zdrowie
- mówił Zbigniew Religa w rozmowie z Janem Osieckim ("Człowiek z sercem na dłoni").
Józef Krawczyk zmarł po dwóch miesiącach na sepsę - znów winne okazały się leki immunosupresyjne. Ale już jeden z kolejnych pacjentów Religi, Tadeusz Żytkiewicz, żył z nowym sercem ponad 30 lat. Zmarł, mając 91 lat, w 2017 roku. O prawie 10 lat przeżył profesora.