W końcu przyjdzie zima zła, bo dla nich w sumie każda taka jest

Tu nie ma żadnego zaskoczenia. Im zimniej, tym gorzej. Nie trzeba jednak mrozu, by na ulicach europejskich stolic w XXI wieku zamarzali ludzie. Czasem wystarczy deszcz, silny wiatr i brak możliwości ogrzania ciała. Ekipa specjalnej karetki dla osób w kryzysie bezdomności wie o tym doskonale. Niemal każdego dnia próbuje ocalić kogoś w Warszawie.

Przekonaj się, że świat jest dobry, na Gazeta.pl

Chociaż ekstremalne upały i susze mogą już wkrótce zagrozić naszemu gatunkowi, niewątpliwie dziś wciąż jeszcze łatwiej jest umrzeć z zimna. Nawet przy dodatnich temperaturach, latem, dochodziło do śmiertelnych wypadków wśród osób, które choćby zaginęły w lesie. W nocy temperatura spadała, przy gruncie było bardzo chłodno, zagubiony zasypiał i już się nie budził. Na takie konsekwencje zimna szczególnie narażone są dzieci, ale też osoby starsze, schorowane, niedożywione, nieodpowiednio ubrane... Niewątpliwie ludzie bezdomni.

Chrzest bojowy

Jest tyle sposobów, by umrzeć, jak śpiewał klasyk w pewnym memie parę lat temu. Umrzeć z zimna jest łatwo. Jeśli pracujesz na ulicy, szybko odkrywasz, że ratowanie życia nie musi być spektakularne, widowiskowe, jak w filmie. Czasem wystarcza suche ubranie i kawałek dachu nad głową, by kogoś ocalić. Tak to przynajmniej widzi Rafał Raffi Muszczynko, kierowca i ratownik Ambulansu z Serca. To fundacja działająca w stolicy. Udzielają pomocy medycznej osobom bezdomnym, ale ich ostatecznym celem jest zabieranie ludzi  z ulicy. Na zawsze.

Zobacz film na ten temat:

Zobacz wideo

LINK DO ZBIÓRKI NA NOWĄ KARETKĘ DLA OSÓB BEZDOMNYCH

Rafał jest wolontariuszem fundacji od ponad trzech lat. Twierdzi, że swój chrzest bojowy przeszedł w listopadzie 2019 roku. Tak go relacjonuje:

- Właściwie już byliśmy po pracy. To był jeden z tych wyjątkowych, krótkich patroli, kiedy "w zasadzie nic się nie dzieje". Pomogliśmy kilku osobom na ulicy nomen omen Potrzebnej. Zaliczyliśmy zmiany opatrunków i porady medyczne u stałych podopiecznych - standard. Powoli zbieraliśmy się do domu. Koleżanki wysiadły przy metrze, a samochód (karetka) miał wracać do bazy na Żytniej.

Zadzwonił telefon. Pilne wezwanie. Przy ul. Sobieskiego wyziębiony człowiek potrzebuje pomocy. Według streetworkera, może nie dożyć do rana. Ruszyliśmy na bombach, bo korki były większe niż zwykle (jakieś protesty się akurat  odbywały). GPS podawał przewidywany czas dojazdu 1,5 godziny.

Spokojny i jeżdżący bardzo delikatnie Janusz, od którego dopiero uczyłem się "pracować na Karecie", dał się wtedy poznać z zupełnie innej strony - człowieka, który potrafi ze starego wozu wycisnąć wszystko. Jechał cały czas na granicy możliwości auta. Tej cienkiej granicy jednak ani razu, nawet na sekundę, nie przekroczył. 20 minut później byliśmy na miejscu.

Pacjent telepał się jak galareta, był kompletnie przemoczony. W karetce było wyjątkowo ciepło - rozgrzała się ostrą jazdą (dodatkowe ogrzewanie wysiadło dawno temu). Opakowaliśmy pana w folię ratunkową i przystąpiliśmy do oględzin. Poza niedożywieniem, drobnymi ranami na stopach i przeziębieniem, nic mu poważniejszego nie było. A jednak umarłby tego dnia.

Pan nie mógł zostać na ulicy, ale było jasne, że żaden szpital go nie przyjmie. Za zdrowy. Cudem udało się znaleźć dla niego miejsce w ośrodku na Dojazdowej, zwykle przepełnionym o tej porze roku. Tam czekał prysznic, sucha odzież, trzy posiłki dziennie, ciepłe łóżko i szansa na odzyskanie formy.

Spokojnie i dostojnie, płynnie i delikatnie, ruszyliśmy w kierunku warszawskich Włochów. Trochę sobie z panem gadałem, ciekaw wszystkiego, świeżak wśród wolontariuszy. Gdy jednak pan nagle przestał reagować, spanikowałem. Nerwowe cucenie, sprawdzanie parametrów życiowych, a pan po prostu zasnął. Od kilku dni nie spał dłużej niż kwadrans, bo za każdym razem, gdy tylko próbował gdzieś położyć głowę, od razu go przeganiano. Nierzadko używano siły. Raz szczuto psem.

Pozwoliłem panu zasnąć, co jakiś czas sprawdzając, czy wszystko z nim w porządku. Po powrocie do domu sam spać nie mogłem. Dopiero wtedy do mnie dotarło, że w Warszawie, stolicy europejskiego państwa, w XXI wieku, jesienią i zimą ludzie naprawdę zamarzają na ulicach. I że właśnie jednemu takiemu przypadkowi zapobiegliśmy.

Tego dnia patrolu miało nie być

Niewiele sytuacji na Karecie (jak ciepło o ambulansie mówią wolontariusze) zostaje w pamięci na lata. Do tego ratowania ludzi też się człowiek przyzwyczaja. Ponad 1000 interwencji rocznie - to wszystko staje się takie "normalne" - zapach fekaliów i larwy w ranach, i odmrożenia. Nie ma miejsca na zobojętnienie, ale na pewno wolontariusze traktują to, co robią, "normalnie", jak tłumaczyła nam jedna z nich, przyszła lekarka Zuzanna.

Kolejna mocniej zapamiętana przez Raffiego historia wydarzyła się rok później. 

- Mroźny dzień, w którym patrolu miało w ogóle nie być. A jednak w sprawie jednego człowieka ktoś dzwonił kilkukrotnie. Tego nie dało się zlekceważyć. Ewentualny potrzebujący miał znajdować się na ogródkach działkowych przy ul. Potulickiej, Targówek Przemysłowy, gdzieś już na granicy z Ząbkami. Dzwoniący prosił, by go wezwać, gdy ekipa będzie już przy bramie ogródków, bo teren zamknięty, a zresztą i tak nie trafimy do pacjenta.

Człowiek zjawił się bardzo szybko po naszym telefonie. Na rowerze sprawnie śmigał, my ledwo przeciskaliśmy się przez wąskie alejki. Coraz bardziej sceptyczni. Błądzimy, szukamy, ani śladu po potrzebującym. Wreszcie pan rowerzysta zatrzymuje się i wskazuje nam jedną z altanek. Ta wygląda jak wszystkie altanki działkowe o tej porze roku, nawet lepiej. Altanka zadbana, roślinność ogrodowa ładna, płotek równy i kompletny, żadnych śmieci i złomu, żadnego bajzlu. Wokoło domku na oszronionej trawie żadnych śladów butów. Zamarznięta woda w kałuży przyprószona śniegiem też nie wskazuje, by ktokolwiek tu ostatnio chodził. Zamknięte okiennice, wszędzie ciemno i brak jakiegokolwiek śladu życia. Brak komina, nie widać żadnego dymu z kozy, ogniska, ani jakiegokolwiek źródła dającego ciepło. Gdybym jechał tu sam, w życiu bym nie zgadł, że akurat w tej altance w grudniu ktoś mieszka.

Weszliśmy do altanki. W środku było nieco sprzętów AGD wcale niezłej klasy – jakaś lodówka, pralka automatyczna, jakieś grzejniki elektryczne, radio. Normalne meble, normalne sprzęty, zdjęcia rodzinne, duperele. Na półce telewizor z płaskim ekranem, na oko ze 40", pod nim magnetowid z dvd. Na łóżku, też całkiem porządnym, sterta kołder i poduszek, jakby zebranych w stertę na zimę. W samej altance może ze 4-5 stopni powyżej zera.

A gdzie ten pacjent?

Jego obecność zdradzało tylko szare od dymu powietrze w całkowicie ciemnym domku. To kilka wciąż tlących się świeczek – jedyne źródło ciepła i światła, nie licząc naszych czołówek i latarek. Pana znaleźliśmy pod stosem kołder. Był zimny, ale się nie trząsł (zły znak). Na szczęście jeszcze oddychał. Próba zbadania parametrów życiowych z pomocą pulsoksymetru nie odniosła skutku – miał tak wyziębione kończyny, że urządzenie nie było w stanie dokonać pomiaru tętna i saturacji. Tak samo nasz termometr elektroniczny – pokazał tylko "low". Bez dwóch zdań mieliśmy do czynienia z hipotermią.

Pan nie wyglądał na osobę bezdomną. Ogolony, czysty, bez wszy, w czystym ubraniu. Na ulicy minęlibyście go w ogóle nie podejrzewając, że nie mieszka we własnym domu.

Kilka dni później, gdy pan doszedł już w miarę do siebie, poznaliśmy jego historię. Znamy sporo podobnych. Trochę za dużo pił. Żona się wściekła, wyrzuciła go z domu. Emeryt trafił na swoją własnościową działkę i sobie tam mieszkał. To było lato, czerwiec lub lipiec, w każdym razie ciepło. Pan świetnie sobie tam radził i nie potrzebował pomocy. Był w stanie wyżyć samodzielnie, z emerytury. Być może nawet był zadowolony z "wolności" i możliwości życia "po swojemu".

Przyszła jednak jesień, zrobiło się zimniej. Pan dogrzewał się farelkami, bo domek nie miał centralnego ogrzewania czy choćby kominka. Jakoś to szło, póki nie przyszedł rachunek za prąd – kilka tysięcy złotych. Z emerytury nijak nie było szans tego opłacić. Prąd do działki został odcięty. Człowiek został w domku kompletnie bez ogrzewania, bez światła. Przyszły mrozy, ale on wciąż nie chciał pomocy, uważał, że da sobie radę. Być może duma nie pozwalała.

Zamarzłby w tej altance najpewniej jeszcze tej samej nocy, gdyby nie sąsiedzi. Pan na rowerze był właśnie jednym z nich.

Dzień bez izby wytrzeźwień

Oczywiście wiele ofiar zimna to równocześnie ofiary alkoholu. Gdy pacjent ma duże problemy medyczne, w tym upojenie alkoholowe bezpośrednio zagrażające życiu, trafia do szpitala na SOR. Gdy jest tylko upojony alkoholem, Straż Miejska wiezie go do izby wytrzeźwień, znanej w Warszawie jako SODON. Tylko osoba trzeźwa może iść lub jechać do ośrodka dla osób bezdomnych i tam otrzymać pomoc - tłumaczy Raffi.

- Kolejna zima, temperatura około zera, opady deszczu zmieniają się w deszcz ze śniegiem. W obozowisku niedaleko dworca Warszawa Wschodnia natrafiamy na człowieka śpiącego w kałuży. Jest zawinięty w kawał plandeki samochodowej lub jakiś tropik od namiotu, a zarazem przemoczony do suchej nitki. Wodoodporny materiał nie pomaga, gdy śpi się w głębokiej kałuży i błocie, a woda wlewa się do środka bokami, górą i dołem. Mężczyzna nie czuje jednak zimna i nie widzi problemu – jest bardzo dobrze znieczulony alkoholem (3,5 promila).

SODON wyjątkowo nieczynny, policja odmawia wzięcia gościa na dołek. Patrol policji sugeruje szpital, ale wszyscy wiemy, że na SOR-ze byłaby chyba z tego awantura roku.

Kto tego dnia ok. godz. 18 tankował na stacji Orlenu na Okopowej, mógł uznać, że ekipa Karety to zgraja bandytów. Pędziliśmy na sygnale, rycząc klaksonem, wjechaliśmy pod prąd na stację paliw, przejechaliśmy przez nią, zatrzymaliśmy kawałek dalej i... Wystawiliśmy z auta trzęsącego się z zimna, wyraźnie nietrzeźwego, pacjenta zawiniętego w folię. Zgasiliśmy koguty i odjechaliśmy. Zwyrodnialcy.

Tymczasem przy absurdalnych przepisach, braku innej możliwości pomocy, trochę obeszliśmy procedury i ta historia ma szczęśliwy finał. Znalazł się ktoś ze straży miejskiej, kto był jednak gotów pacjenta przejąć i ocalić. Na ulicy zawieramy różne sojusze i to nieprawda, że strażnicy najchętniej wlepiają mandaty staruszkom. Tego dnia mieli więcej empatii niż policjanci czy lekarze. Wszędzie są ludzie.

Nie każdy umiera od razu

Rafał Muszczynko podkreśla, że na jedną historię ludzi, którzy dosłownie umierają z zimna, przypada sto innych, gdy proces odkłada się w czasie. Człowiek najpierw ma tylko przeziębienie, a potem już zapalenie płuc, a potem jeszcze gorzej. Ratowanie życia jakoś zupełnie umyka, gdy działania nie są spektakularne. Czasem jednak los odmieniają suche skarpetki, które zapobiegają paskudnym odparzeniom i otarciom na stopach, a ostatecznie zakażeniu. Kiedy indziej ratuje opatrunek, który zapobiegnie amputacji nogi. Zimowa kurtka, buty, pościel, jedzenie - to wszystko pozwala przetrwać zimę.

Pan z działek trwale wyszedł z kryzysu. Pan spod plandeki znowu koczuje w namiocie. Może jutro jednak odmieni swój los. Ma taką szansę. Żyje.

Od redakcji:

Trudno jednak przewidzieć, czy Ambulans z Serca nadal będzie ratował ludzi. Kareta się rozpada. Wolontariusze nie mogą liczyć na finansową pomoc władz Warszawy przy zakupie kolejnego wozu. Od dawna kibicujemy im przy zbiórce środków na nowy samochód. Zbiórka idzie niemrawo. Była już nawet raz przerywana. Potem przez chwilę znowu rodziła się nadzieja. Są pieniądze na prawie 3/4 karetki. 75 proc. karetki nigdzie nie pojedzie.

Trudno zrozumieć, dlaczego ten cel porusza tak niewielu ludzi. Nas, lepszych obywateli, to po prostu nie dotyczy? Wkrótce opowiemy wam historie tych, którzy twierdzili podobnie. Potem ocalił ich Ambulans.

Tymczasem może po piątaku?

LINK DO ZBIÓRKI

Więcej o: