To już 21. odcinek cyklu: "Pogromcy chorób". Piszemy w nim o pacjentach, bohaterskich lekarzach, pokręconych ścieżkach prowadzących do znalezienia antidotum... Opowiadamy, jak Wilhelm Roentgen odkrył niezwykłe promienie, o chłopcu, który zbierał kości skazańców, by poszerzać wiedzę o anatomii, a także, dlaczego wciąż nie można lekceważyć gruźlicy. Ku pokrzepieniu serc i nauce. Człowiek bywa bezradny wobec natury, ale może więcej, niż zazwyczaj sądzimy. Ludzki upór i praca bywają nagrodzone, a czasem po prostu mamy szczęście lub pomaga nam przypadek.
Schizofrenia to choroba tajemnicza, nazywana przez psychiatrów delficką wyrocznią psychiatrii, gdyż koncentrują się w niej najważniejsze zagadnienia psychiki ludzkiej
- pisał przed 50 laty wybitny psychiatra, prof. Antoni Kępiński. Przewidywał, że najlepsze efekty w leczeniu przyniesie połączenie skutecznych neuroleptyków, terapii prowadzonej z uwzględnieniem podmiotowości chorego i społecznej akceptacji dla "obłędu". Wygląda na to, że miał rację.
James Tilly Matthews był przekonany o istnieniu szpiegowskiej szajki, która atakuje go za pomocą chemii pneumatycznej i siły powietrznej. Dzięki specjalnemu generatorowi ci wyrafinowani złoczyńcy, a wśród nich Dama w Rękawiczkach, sir Arche, czy ich szef Billy, zwany Królem, zadawali mu cierpienia. Dość wyszukane, choćby: skórowanie żołądka, "pękanie homara", które skutkowało zatrzymaniem krążenia, czy "tortura tarki do gałki muszkatowej", polegająca na wstrzykiwaniu płynów do czaszki. Szajka kontaktowała się z Jamesem przez jego uda i tą drogą wpływała na jego myśli, mowę i intelekt. Zresztą nie tylko jego - Matthews uważał, że szajka manipuluje najważniejszymi osobami Brytyjskiego Imperium.
W 1810 roku John Haslam ze słynnego angielskiego Bethlem Royal Hospital, placówki, która przyczyniła się do popularyzacji na całym świecie terminu: "dom wariatów", spisał słowo w słowo wywody nieszczęsnego Jamesa i umieścił w książce "Obrazy szaleństwa". Dziś jest ona uznawana za pierwszy profesjonalny opis przypadku schizofrenii paranoidalnej.
W tamtych czasach ta choroba nie miała jeszcze nazwy. W 1874 Karl Kahlbaum opisał przypadki katatonii, czyli nagłego zesztywnienia mięśni w nienaturalnych pozycjach ciała przy braku możliwości wykonania ruchu. W 1871 roku opisano hebefrenię, czyli szybko postępującą psychozę, atakującą młodzieńców, charakteryzującą się "ogłupieniem". Dopiero pod koniec XIX w. niemiecki psychiatra Emil Kraeplin wysunął przypuszczenie, że hebefrenia, katatonia, paranoja i inne opisywane "szaleństwa myślowe", to jedna choroba.
Kraeplin nazwał ją "dementia praecox", czyli otępienie wczesne. Celnie założył, że powodują je czynniki biologiczne i z dużą dozą prawdopodobieństwa jest ono dziedziczne. Zdefiniował dementia praecox jako zaburzenie funkcjonowania trzech składowych mentalnych: emocji, myślenia i zachowania. Opisał przebieg od wystąpienia pierwszych symptomów, zazwyczaj we wczesnej dorosłości, aż po nieuchronny - jak mniemał - rozpad osobowości. Sklasyfikował objawy - urojenia, omamy, negatywizm i inne zaburzenia myślenia. Od 1911 roku dla tej jednostki chorobowej zaczęto używać nazwy schizofrenia.
Pochodzi ona od greckich słów schizis – rozszczepienie i phrenos – umysł, czyli rozszczepienie umysłu. Choć nazwa się przyjęła, też nie była najszczęśliwiej dobrana. Laikom często niesłusznie kojarzy się z tzw. osobowością mnogą. Obecnie uważa się też, że stygmatyzuje chorych i o wiele trafniejsze byłoby określenie "choroba dezintegracyjna".
Z dużą dozą prawdopodobieństwa można założyć, że dziś proponowana nazwa przed ponad stu laty mogła się spodobać, gdyby taka propozycja padła. Na przełomie XIX i XX w. uważano bowiem, że to choroba nowa, powstała na skutek rozpadu znanego od wieków świata. Uznawano, że jest skutkiem rewolucji przemysłowej i związanych z nią radykalnych zmian cywilizacyjnych. Winiono upadek tradycyjnych struktur społecznych, obyczajów, a nawet powszechność edukacji czy elektryfikację.
Oczywiście nie była to prawda. Pierwsze opisy zaburzeń przypominających schizofrenię znaleźć można w "Księdze serc" – papirusie sprzed 1550 p.n.e czy w Biblii. Perski lekarz Awicenna zapewne miał na myśli schizofrenię, odróżniając Junun Mufrit ("poważne szaleństwo") od innych Junun, takich jak np. choroba afektywna dwubiegunowa. Ze średniowiecza zachowały się opisy osób doświadczających omamów wzrokowych czy słyszących głosy - podejrzewano je o czary i konszachty z silami nieczystymi, a to zapewne była właśnie schizofrenia.
Schizofrenia czasem nazywana jest chorobą królewską, podobnie zresztą jak hemofilia. W przypadku schizofrenii źródłem nie jest jednak częste występowanie wśród koronowanych głów, ale fakt, że usidla najwybitniejsze umysły i największe talenty.
Choroba dotknęła filozofów Friedricha Nietzchego, Immanuela Kanta, Georga W.F. Hegla czy dramaturga Augusta Strindberga. Specjaliści do dziś analizują obrazy Muncha czy van Gogha - zastanawiając się, ile w nich "naturalnego talentu", a ile "schizofrenicznego geniuszu". U osób chorych często pojawiają się zdolności plastyczne.
Noblista John Nash znany jest szerokiej publiczności mniej ze względu na swoje prace nad teorią gier, a bardziej dlatego, że jego zmagania ze schizofrenią stały się tematem oskarowego filmu "Piękny umysł". Niektórzy twierdzą nawet, że schizofrenia mogła się przyczynić do powstania jazzu. Charles "Buddy" Bolden, popularny nowoorleański muzyk, miał niewiarygodną wręcz łatwość improwizacji. Choć sam trafił do szpitala psychiatrycznego w 1907 roku, znalazł wielu naśladowców, np. Louisa Armstronga.
Wacław Niżyński, wybitny rosyjski choreograf i tancerz mawiał:
Jestem jednocześnie człowiekiem i Bogiem
Choroba zmusiła go do rezygnacji z występów, ale jego inscenizację niewątpliwie noszą znamiona geniuszu.
Sam obłęd jest destrukcją albo niewyjaśnioną grą lęków, rozpaczy, trwóg i udręk, chociaż w tej gehennie zdarzają się olśnienia. Iluminacje. Błyski tak nieprawdopodobne, jakby otwierała się przed człowiekiem tajemnica stworzenia! I on sam czuje się zaliczony do wielkich wtajemniczonych...
- pisał Jerzy Krzysztoń, którego najwybitniejsze dzieło, "Obłęd", to oparta na wątkach autobiograficznych historia zapadnia w schizofrenię i wychodzenia z niej. Główny bohater Krzysztof J., powracający z wakacji w górach, traci kontakt z rzeczywistością. W swojej wyobraźni rozmawia z Dostojnym Rozmówcą, który mianuje go Tajnym Agentem Dobrej Woli. Odtąd wszyscy spotkani ludzie dzielą się na przeciwników i pomocników, a każde wydarzenie ma jakiś sens, nie ma już sytuacji przypadkowych. Gdy bohater jest przywiązany do łóżka w sali szpitalnej, w swojej wyobraźni przeżywa koszmarne wizje, w których chce uratować Ziemię przed atakiem nuklearnym.
Kilka lat temu ustalono, że mutacje genu neuregulina 1 (NRG1), zwiększające ryzyko schizofrenii, rzeczywiście odpowiadają także za ponadprzeciętną kreatywność. Wciąż jednak nie wiadomo, dlaczego u jednych dają one twórcze pobudzenie, a u innych ciężką chorobę.
Predyspozycje do zachorowania ma 10 proc. ludzkości. W Polsce na schizofrenię cierpi około 400 tysięcy osób, na świecie nawet 50 mln. Szacuje się, że prawdopodobieństwo zachorowania w 80 proc. zależy od czynników biologicznych, a w 20 proc. od środowiskowych: wychowania, doświadczeń traumy, etc.
Na schizofrenię najbardziej narażone są osoby, u których w rodzinie rozpoznano tę chorobę. Jeżeli wystąpiła u obojga rodziców, ryzyko zachorowania dziecka jest na poziomie 46 proc., jeżeli u jednego z rodziców lub rodzeństwa: prawdopodobieństwo sięga kilku procent.
Częściej chorują mężczyźni - 140 na 100 kobiet. W przypadku obu płci różnie rozkładają się też szczyty zachorowań. U mężczyzn pierwsze objawy pojawiają się zwykle przed 25. rokiem życia, a kobiety mogą zachorować zarówno w młodości, jak i w wieku około menopauzalnym.
Bardzo wielu psychiatrów poświęciło swe życie dla zrozumienia tej tajemniczej choroby i wielu z nich pod koniec swego pracowitego życia zdało sobie sprawę, że celu swego nie dopięli, że wysiłek ich w dużej mierze poszedł na marne
- pisał Antoni Kępiński, lekarz-praktyk z krakowskiego szpitala, który, leżąc przykuty ciężką chorobą w 1970 r., napisał "Schizofrenię". Książkę, którą Polaków z tą chorobą oswoił.
Zdrowemu trudno jest zrozumieć wewnętrzny świat schizofrenika. Jego mózg działa spójnie - człowiek nie widzi rzeczy, których nie ma, co najwyżej coś mu się czasami zdaje, myśli są spójne, funkcjonuje logika, stany emocjonalne są odbiciem myślenia bądź sytuacji, temperament nie zmienia się z dnia na dzień. Wszystkie te procesy są zintegrowane, ponieważ mózg je scala w pewną całość. W schizofrenii, najprawdopodobniej na skutek zaburzeń wydzielania dopaminy w mózgu (na jednym z tzw. szlaków jest jej za dużo, a na drugim za mało), czy też specyficznej budowy kory i nieprawidłowych połączeń nerwowych, tej spójności brak.
Oczywiście, co najmniej od momentu, gdy opisano schizofrenię, próbowano ją również leczyć. Pierwszą metodą o udowodnionej skuteczności, stosowaną od połowy lat 30. XX w. była śpiączka insulinowa. Czasowe wyłączenie świadomości przynosiło znakomite, przy ówczesnym stanie medycyny, efekty.
Dekadę później karierę zaczęły robić stosowane do dziś, zwłaszcza w przypadku katatonii, elektrowstrząsy (więcej na ten temat). Przełomem okazało się zsyntetyzowanie chloropromazyny, pierwszego skutecznego leku przeciwpsychotycznego. Chemik Paul Charpentier, który otrzymał tę substancję w paryskim laboratorium, początkowo myślał, że będzie ona doskonała jako tzw. głupi jaś, czyli lek uspokajający bądź znieczulający, który powoduje częściową lub całkowitą utratę świadomości, podawany pacjentom przed operacją. Kolejnym pomysłem było wyposażenie w nią apteczek żołnierzy na polu walki, by w razie konieczności mogli oni pokonać stres bojowy. Dopiero za trzecim podejściem dostrzeżono potencjał w psychiatrii.
19 stycznia 1952 roku o godzinie 10. podano 50 mg chloropromazyny 24-letniemu Jacquesowi Lh. Chłopak od wczesnej młodości cierpiał na schizofrenię, żadne dotychczasowe leczenie nie skutkowało. Aż do tego momentu - niemal natychmiast po podaniu leku objawy psychozy ustąpiły. To było jak cud! Ludzie, którzy dziesiątki lat spędzili zamknięci w murach szpitali, przekonani o tym, że są Napoleonami lub - co gorsza - że ktoś nastaje na ich życie - odzyskiwali zdrowie. Takie wzruszające sceny był choćby w filmie "Piękny umysł".
Na przełomie lat 70. i 80. XX wieku pojawiła się klozapina - pierwszy atypowy neuroleptyk. Wieszczono, że szpitale psychiatryczne, przy takim postępie medycyny, szybko opustoszeją. Jednak zablokowanie receptorów dopaminergicznych, choć było wielkim osiągnięciem, "zwracało pacjentom ich życie", nie było w stanie całkowicie uleczyć schizofrenii.
Leki antypsychotyczne przede wszystkim działają na tzw. objawy wytwórcze choroby - omamy, urojenia, czy towarzyszące im agresywne zaburzenia zachowania (wbrew obawom części społeczeństwa - to bardzo rzadkie zjawisko!). W mniejszym stopniu redukują objawy negatywne - zubożenie emocji, skłonność do izolacji, czy ograniczenia poznawcze. Na dodatek prowadzą do otyłości i insulinooporności.
Oczywiście neuroleptyki są stale doskonalone, ale nie mniejsze nadzieje niż w nowych preparatach medycyna pokłada w humanistycznym, kompleksowym podejściu do leczenia schizofrenii, jakie proponował prof. Kępiński. Na połączeniu leczenia farmakologicznego, psychoterapii i "życiowego" wsparcia. Z najnowszych badań wynika,że prawdopodobieństwo wyzdrowienie osoby chorej na schizofrenię wynosi ok. 40 proc., na długotrwałe remisje może liczyć kolejnych 20-30 proc. osób leczonych. Szanse mają przede wszystkim ci, którzy zaakceptowali swoją chorobę, mają codzienne wparcie i udało im się powrócić do normalnych społecznych aktywności.