Po pierwsze - profilaktyka. Co nas w takim razie czeka podczas IV fali? Wystarczy się rozejrzeć, by nie tryskać optymizmem

Za mało testów, maseczki na brodach, nonsensowne zalecenia - czas znowu nie płynie, tylko kręci się w kółko. Obrazki znane z wiosny czy poprzedniej jesieni wracają jak bumerang, a ich konsekwencje są przecież dobrze znane. Według rządzących - jest dobrze i zrobiono wszystko, co można, by dramat z tamtych fal się nie powtórzył. Naukowcy z Uniwersytetu Warszawskiego jednak wieszczą w najbliższych miesiącach nawet 55 tysięcy zgonów covidowych. Komu wierzyć? Czy w sprawach życia i śmierci można zdawać się na dobry los?

Dystans, dezynfekcja, maseczki - pamiętacie? Może i tak, ale łamiących zakazy i nakazy stale przybywa. W zatłoczonych autobusach, gdzie już pustych miejsc nie uświadczysz, nieraz człowiek w masce czuje się niekomfortowo. Zwłaszcza gdy podróżuje z niezamaskowaną, rozbawioną młodzieżą. Ta podobno maski w szkołach nosi bez oporu. W drodze do szkoły - już niekoniecznie.

Oczywiście szczepienie jest najlepszym dostępnym sposobem ochrony przed ciężkim przebiegiem COVID-19 oraz przedwczesną śmiercią, ale szczepienia stanęły i nic nie wskazuje na to, żeby tę sytuację mogły zmienić rozdawane hulajnogi czy nawet pieniądze. Zaszczepiony jest co drugi z nas. Tymczasem, aby czuć się bezpiecznie, potrzebujemy osiągnąć stan 85-proc. wyszczepialności Polaków - przekonuje znany wirusolog, prof. Włodzimierz Gut. To nierealne, więc pozostają inne metody ochrony populacji lub liczenie na cud. Na razie nowych obostrzeń nie będzie, bo według rządu nie są potrzebne. Nie pierwsza to jesień, gdy istnieje ryzyko spóźnionej reakcji na sytuację pandemiczną. Poprzednio kluczowe decyzje podejmowano dopiero w październiku 2020 roku, gdy Ministerstwo Zdrowia raportowało już ok. 20 tysięcy zakażeń dziennie. Ostateczne skutki tego cierpliwego czekania na rozwój sytuacji odczuliśmy wszyscy boleśnie.

Mamy jesień 2021. Niejednokrotnie Polacy, chcąc chronić swoją normalność, miejsca pracy i nauki dzieci, sami zmieniają nawyki, kierując się zdrowym rozsądkiem. I jednak jest też jakiś oficjalny plan, opracowany przez ekspertów z wielu dziedzin. Nie da się przecież tym razem tłumaczyć wszystkiego "dynamiczną sytuacją" i "nowym, nieprzewidywalnym zjawiskiem". Plan przygotowywany przez wiele miesięcy musi uwzględniać różne scenariusze. A co, jeśli zdezaktualizuje się, nim w ogóle zostanie wdrożony?

Półtora metra na dziecko

Kanadyjczycy dowiedli, że małe dzieci odgrywają kluczową rolę w rozprzestrzenianiu COVID-19. Te wyniki badań nie zaskakują. Trudno oczekiwać od malucha zachowywania dystansu, unikać jego buziaków, przetłumaczyć, że nie może dziś z nami spać, gdy źle się czuje etc. Przebieg samej infekcji często jest bezobjawowy, więc dzieci mają sporą szansę zakażać wiele osób. Zarazem - coraz częściej to u najmłodszych pojawiają się groźne powikłania, nie możemy ich zaszczepić przed 12. rokiem życia, więc naukowcy na całym świecie bacznie (i z niepokojem) przyglądają się sytuacji w tej grupie wiekowej.

Ponieważ w kontekście 4. fali w Polsce niewiele się mówi o ochronie dzieci przedszkolnych i młodszych, postanowiliśmy w pierwszej kolejności sprawdzić, jak sobie radzą przedszkola i żłobki w zakresie profilaktyki pandemicznej. Wizja, że maluchy znowu miałyby zostać w domach i wisieć dorosłym na plecach podczas pracy zdalnej, jawi się jako katastrofa dla całej rodziny. Z drugiej strony - placówki dla najmłodszych nie mogą być stale żarzącymi się ogniskami pandemii, więc powinny optymalnie chronić podopiecznych i ich rodziny.

I w zasadzie chronią. Aktualnie obowiązujące wytyczne, opracowane przez Główny Inspektorat Sanitarny, generalnie są zaskakująco sensowne, konkretne, pomocne, uwzględniające szczególne potrzeby i ograniczenia, np. dzieci z niepełnosprawnościami. Żadnych absurdalnych pomysłów z przeszłości, żeby zabawki zabezpieczać folią, a place zabaw na świeżym powietrzu polewać silnymi detergentami. Po prostu ma być czysto. Dzieci muszą mieć zabezpieczoną możliwość przestrzeni i odstępu w regularnie wietrzonych pomieszczeniach, ale nikt nie zakłada, że w praktyce będą zachowywać dystans między sobą.

Jaka to przestrzeń? Co najmniej 15 m2  dla grupy 3-5-osobowej. Na każde kolejne dziecko potrzeba co najmniej 2 m2. Powierzchnia przypadająca na jedno dziecko nie może być mniejsza niż 1,5 m2  - czytamy w zaleceniach.Istotny jest jeszcze dopisek: "w miarę możliwości".

Niby niewiele, ale przecież nikt nie przesunie teraz ścian i nie zbuduje ekspresowo nowych placówek. Trzeba robić, co się da. Zaleca się też niemieszanie grup, by ograniczyć ewentualne szerzenie się wirusa. Dzieci przyjmowane do placówek nie mogą mieć objawów infekcji, podobnie jak ich opiekunowie. Nie należy też przyprowadzać dzieci, których bliscy są obowiązkowo izolowani. I tu zaczynają się schody.

Po co testy? To nie covid (chyba)

Jak świat światem dzieci w przedszkolach i żłobkach chorowały, a niektórzy rodzice wciskali je do placówek, narażając większą grupę. Opiekunowie nie mają narzędzi, by to wyeliminować nawet teraz. Gorączkę można zbić lekiem bez recepty, objawy nie muszą być wyraźne, a wiedza o ewentualnym zakażeniu realnie dotrze do opiekunów tylko wtedy, gdy rodzice sobie tego życzą. Tymczasem nowy wirus błyskawicznie może opanować placówkę. I wcale jej oficjalnie nie zamknąć.

W niewielkim warszawskim przedszkolu wszystko zaczęło się od czteroletniego Kacperka*. Dziecko obudziło się z wysoką gorączką, chociaż jeszcze dzień wcześniej hasało w przedszkolu bez żadnych objawów infekcji. Mama zatrzymała go w domu. Do pediatry się nie dostała, gorączka spadła, pojawiły się natomiast typowe objawy przeziębienia. Kacperek z mamą zostali w domu, trzy dni później było w zasadzie po wszystkim.

Kacperek nie wrócił jednak do przedszkola, bo obie panie opiekujące się jego grupą zachorowały i nie można już było zorganizować zajęć. U jednej lekarz stwierdził zapalenie zatok, u drugiej anginę. Dostały zwolnienie lekarskie, testu w kierunku COVID-19 nikt nie zalecił.

Dzień później zachorowała trzecia pani i zaczęły chorować kolejne dzieci. Na tyle duża grupa, że panie pozostałe w przedszkolu zaczęły się nudzić i przygarnęły już zdrowego Kacperka.

Dziwna to była "angina" i "zapalenie zatok" u nauczycielek, bo również ekspresowo ustąpiły, a z infekcjami bakteryjnymi, które rozpoznano "na oko", tak zwykle nie bywa. Łącznie w ciągu 10 dni chorowało kilkanaście osób, incydent nigdzie nie został odnotowany, wszystko zgodnie z procedurami. Nauczycielki skontaktowały się przecież z lekarzem, który nie rozpoznał  covidu. Żadnemu z dzieci nie zlecono testów. W systemie nie było nikogo na kwarantannie.

Pani Magda, pracująca w placówce od kilku lat, jest przekonana, że wszyscy zakazili się SARS-CoV-2, w dodatku nową mutacją:

To wyglądało jak grypa, tylko dziwnie krótka. Niby skąd grypa latem? Zdarza się, że dzieci w przedszkolu chorują, ale infekcja nie rozszerza się tak szybko. Gdy dopada je zwykłe przeziębienie, nie ma wysokiej gorączki. Nie rozumiem, dlaczego testy w takiej sytuacji nie są obligatoryjne. Nie byłoby teraz wątpliwości. Z drugiej strony - powiało optymizmem. Wszystkie jesteśmy zaszczepione. Rodzice naszych dzieci też. Nikomu nic poważnego się nie stało.

Ile jest takich placówek? Ile niewykrytych ognisk, także tam, gdzie szczepienie nie jest w modzie i nie skończy się na infekcjach o łagodnym przebiegu?

embed

Źródło: Ministerstwo Zdrowia

Ławki prawdy

Jak jest w szkołach, rodzice mogli przekonać się osobiście, bo w wielu placówkach odbyły się już zebrania. Sporo mówiono na nich o profilaktyce i trudno było nie zauważyć, że system ma dziury.

Przykładowo - maseczki i dystans obowiązują podczas przerw, na korytarzach, w przestrzeni wspólnej. W klasach nie.

W ławkach nie ma dystansu, uczniowie stykają się łokciami. Niby sale są wietrzone, ale i tak panuje zaduch. Stołówka pracuje normalnie. Covid jest w korytarzu, a nie ma go w klasie i na stołówce? Śmiechu warte. Kiedyś był w lasach, a nie było go w kościołach. Trudno przestrzegać zasad, które nie są logiczne

- złości się tata Mateusza, dziesięciolatka z Wrocławia. Syn wie, jak groźny jest covid. Niedawno stracił dziadka. Nosi maseczkę także w klasie. Koledzy "mają z niego polew". Sami maseczki noszą tylko podczas przerw. Głównie na brodzie. Wyłącznie jedna nauczycielka się o to "czepia". Płyn do dezynfekcji jest w wielu miejscach, nawet w klasie, można korzystać. Korzysta Mateusz i jeszcze jedna dziewczynka.

- Podobno miały być termometry bezdotykowe. Wiadomo, że to kiepska metoda weryfikacji, bo dzieciaki raczej z gorączką do szkoły się nie pchają. Po co jednak tyle trąbili w mediach o tych termometrach? Nie słyszałam o szkole, do której by dotarły - zastanawia się mama Natalki, uczennicy drugiej klasy szkoły podstawowej.

Anna Ostrowska, rzecznik prasowy Ministerstwa Edukacji i nauki zapewnia, że termometry będą. I nie tylko one. Wkrótce:

- Dostawy realizowane są przez Pocztę Polską oraz inne firmy kurierskie od 24 sierpnia do 17 września 2021 r. Szkoły i placówki oświatowe zaopatrywane są stopniowo wg. kryteriów przyjętych przez dostawców (np. w zależności od zawartości paczki/wielkości), co może oznaczać, że szkoły/placówki oświatowe położone blisko siebie mogą otrzymać przesyłkę w różnym terminie. Przesyłki dostarczane są w godzinach pracy szkół/placówek oświatowych (od 8 do 16), o czym są one powiadamiane mailowo lub telefonicznie dzień przed dostawą lub w dniu dostawy - czytamy w piśmie z MEiN.

Co jest w dostawach?

  • Stacje do dezynfekcji z funkcją mierzenia temperatury - prawie 32 tys. sztuk - można je umieścić przy wejściu do szkoły na stojaku lub bezpośrednio na ścianie. Są wyposażone w zapas płynu do dezynfekcji (30 litrów na jedną stację).
  • Środki ochrony osobistej: maseczki jednorazowe (około 210 mln sztuk), maseczki FFP2/FFP3 (około 12,5 mln sztuk), rękawiczki jednorazowe (około 43 mln sztuk), pojemniki z płynem do dezynfekcji o pojemności od 250 ml do 500 ml (prawie 100 tys. sztuk) oraz 30 ml (prawie 460 tys. sztuk).
  • Termometry bezdotykowe - od 3 do 7 sztuk (w zależności od liczby uczniów). Łącznie do szkół i innych placówek trafi prawie 100 tys. termometrów bezdotykowych.

Dziwi tylko, dlaczego dostaw nie zorganizowano wcześniej, skoro szkoły pracują też w wakacje.

Kolejne szkoły już przechodzą na system nauki zdalnej z powodu zakażeń.

Może dlatego, że polska szkoła generalnie covidu się nie boi. Wypowiedzi ministra Przemysława Czarnka zazwyczaj przepełnione są optymizmem i wiarą. Nauki zdalnej czy hybrydowej nie przewiduje się w najbliższych miesiącach. Nie ma planów, by inaczej traktować uczniów szczepionych i nieszczepionych. Lekcje wychowania fizycznego mogą odbywać się normalnie. Nie ma nawet zakazu gier kontaktowych.

"Zalecenia są tylko rekomendacjami i od inwencji prowadzącego zależy jak zaplanuje zajęcia, by były atrakcyjne i bezpieczne. Najlepiej, jeżeli aura na to pozwala, żeby zajęcia były prowadzone na świeżym powietrzu" - podkreślają w MEiN. Nie ma jednak nakazów, więc także sankcji za ewentualny brak roztropności.

Kalendarz szczepień zagrożony?

Można zrozumieć, że w przypadku szkół podstawowych różne zasady dla dzieci szczepionych i nieszczepionych nie miałyby sensu, bo większość uczniów nie ma podlega szczepieniom ze względu na wiek. W liceach i technikach zaszczepić mogą się niemal wszyscy.

Tymczasem z danych uzyskanych w MZ wynika, że spośród wszystkich 2,6 mln uprawnionych do szczepienia nieletnich, do tej pory przynajmniej jedną dawką zaszczepiono przeciw COVID-19 tylko ok. 730 tysięcy dzieci. Najwięcej w województwach: mazowieckim (ponad 128 tysięcy), śląskim (prawie 87 tysięcy) i wielkopolskim (ok. 78 tysięcy). Na końcu stawki znalazły się województwa: opolskie i podlaskie (po ok. 15 tysięcy szczepień) oraz świętokrzyskie (prawie 17,5 tys.). Tych różnic nie da się wyjaśnić wyłącznie rozmiarami województw.

Wydawałoby się, że przy tak skromnych wynikach, czas na bardziej zdecydowane działania. Może nawet obowiązek szczepień, a nie tylko subtelne profity dla zaszczepionych? Nie zanosi się na to, zwłaszcza w kwestii dzieci. Ostrożność zachowuje nawet MZ, a MEiN podkreśla, że decyzja o szczepieniach jest w gestii rodziców. Deklaruje jednak podejmowanie różnych działań edukacyjnych, propagujących szczepienia i możliwość organizowania punktów szczepień w szkołach (jeśli zbierze się odpowiednia liczba chętnych).

A właściwie dlaczego rządzący boją się choćby głośno mówić o obowiązku szczepień? Rada Medyczna rekomendowała obowiązkowe szczepienia różnych grup zawodowych, ale rząd zdecydowanie odrzucił takie pomysły. O dzieciach nawet się nie mówi. Tymczasem w Polsce mamy przecież obowiązkowy kalendarz od lat, obejmujący ochroną właśnie dzieci, a teraz nagle uznajemy, że to forma niedopuszczalnego przymusu? Gdy sam prezydent Andrzej Duda podkreśla, że jest absolutnym przeciwnikiem obowiązkowych szczepień, być może (nieświadomie?) puszcza oko do antyszczepionkowców. Skąd pewność, że ośmieleni w ten sposób przeciwnicy szczepień nie wezmą się teraz zdecydowanie za obowiązujący kalendarz i nie zażądają jego likwidacji? I lada chwila, poza covidem, znowu będziemy mieli na głowie gruźlicę, koklusz, odrę, różyczkę, błonicę czy WZW B?

Cóż, obowiązkowe szczepienia muszą być bezpłatne, a od pewnego czasu coraz głośniej o odpłatności za szczepienia przeciw COVID-19. Minister Adam Niedzielski już wyraźnie zapowiedział, że to nieodległe plany. Pieniądze raczej nie są jedyną przyczyną, ale zapewne też niebagatelną.

Potencjalne punkty zapalne

Póki co, nawet apel rektorów wyższych uczelni o stworzenie  przepisów pozwalających na weryfikację, którzy studenci i pracownicy są zaszczepieni, pozostaje bez odpowiedzi. Natomiast rozporządzenie umożliwiające szkołom wyższym pracę zdalną zostało zniesione, więc oficjalnie studenci za trzy tygodnie powinni wrócić do nauki stacjonarnej.

Niestety, wielu z nich narzeka, że wciąż nie może uzyskać szczegółowych informacji dotyczących zasad tego powrotu. Pozostają w zawieszeniu, nie wynajmują mieszkań, obawiając się, że znowu stracą pieniądze, gdy potwierdzą się scenariusze naukowców i być może już w listopadzie będzie konieczny następny lockdown. Naukowcy z Politechniki Wrocławskiej nie wykluczają wówczas nawet 30 tys. zakażeń dziennie. Badacze z Uniwersytetu Warszawskiego przewidują wprawdzie mniej zakażeń (raczej 20-22 tysiące dziennie w szczycie zachorowań), ale ogromną śmiertelność (do 55 tysięcy zgonów).

Rektorzy nie mogą sprawdzić, czy student medycyny jest zaszczepiony. Pacjent nie ma pewności czy akurat jego lekarz lub fizjoterapeuta zdecydował się na szczepienie. Nawet w MZ nie wiedzą, ilu pracowników szkół, którzy nie są nauczycielami, przeszło szczepienie, bo brak takich danych, a przecież sekretarka, woźny czy sprzątaczka również mają częsty kontakt z uczniami i mogą stać się źródłem zakażenia wielu osób lub narazić siebie na infekcję o ciężkim przebiegu.

embed

Źródło: Ministerstwo Zdrowia

Niemal w każdej dziedzinie życia wciąż sporo pandemicznego zawieszenia, niepewności i obaw, jakby to była pierwsza fala. Pytania można mnożyć w nieskończoność, bo potencjalne zagrożenia epidemiczne dotyczą nie tylko organizacji edukacji, ale też transportu, handlu, opieki zdrowotnej, ośrodków pomocy społecznej...

Nie ma sensu biadolić. To nie chroni przed COVID-19. Zaszczep się. W miarę możliwości - unikaj ludzkich skupisk, zachowuj dystans społeczny, często myj ręce. Dbaj o siebie i bliskich. Tego nikt za ciebie nie zrobi. Najwyższy czas przyzwyczaić się do życia z koronawirusem. Przetrwajmy to.

A gdy już zachorujemy? Kto, gdzie, czym i za ile będzie nas leczył? Przeczytaj nasz raport:

Więcej o: