Narząd świni, eksperymenty na ludziach i "przeszczep pozaprawny" - jak doszło do transplantacji serca w Polsce

Eliza Dolecka
36 lat temu przeszczepiono w Polsce serce i pacjent przeżył zabieg. Zabrze nie było jeszcze najbardziej uznanym ośrodkiem, a Zbigniew Religa medyczną sławą. Dlaczego właśnie jemu przyszło dokonać medycznego przełomu w Polsce? Bo chciał i po prostu się uparł.

Więcej biografii i niezwykłych bohaterów na Gazeta.pl

Dzięki filmowej biografii "Bogowie" Łukasza Palkowskiego, Polacy o początkach transplantacji serca w naszym kraju wiedzą naprawdę sporo. Przejmująca opowieść o człowieku, który sprzeciwia się naturze, ludzkim ograniczeniom, a przede wszystkim władzy i medycznemu środowisku, wyjątkowo wiernie oddaje klimat tamtych czasów. Prawdziwa historia kardiochirurgii jest jednak tak niezwykła i wielowątkowa, że spokojnie mógłby powstać serial, a przynajmniej trylogia. I wciąż nie byłoby dość.

Prekursor? Prawie 18 lat po Barnardzie

Gdy 5 listopada 1985 roku Zbigniew Religa w zabrzańskim ośrodku kardiochirurgicznym wraz z zespołem przeprowadził pierwszy udany zabieg przeszczepienia serca w Polsce, w wielu krajach na świecie była to już procedura niemal standardowa. Cud na świecie dokonał się bowiem w 1967 roku, czyli 18 lat wcześniej. Nie w Nowym Jorku, Paryżu czy Londynie, tylko na krańcu świata: w RPA.

W szpitalu Groote Schuur w Kapsztadzie 45-letni Christiaan Barnard, wówczas niemal nieznany chirurg, w asyście swojego brata Mariusa i trzydzieściorga innych członków zespołu, zmienił historię. Po trwającej pięć godzin operacji serce 25-letniej Denise Darvall, która zginęła w wypadku samochodowym, podjęło pracę w ciele 52-letniego Louisa Washkansky'ego.

Barnard nie był wcześniej uznanym autorytetem w swojej dziedzinie, ale to właśnie jemu się udało. W czym tkwił sekret? Żeby przeprowadzić tak nowatorski zabieg, nie tylko będący milowym krokiem w historii chirurgii, ale też łamiący społeczne tabu, nie wystarczy talent i wiedza. Trzeba też odwagi i determinacji. Barnard tłumaczył to tak:

Żeby zostać chirurgiem, nie trzeba być specjalnie mądrym. Nasze zadanie polega na tym, żeby coś wyciąć, coś włożyć i zaszyć. Moją zasługą było to, że byłem gotów podjąć ryzyko. Bo według mnie najbardziej ryzykowne w życiu jest niepodejmowanie ryzyka

W czasie, gdy Barnard już przeszczepiał serca, Zbigniewowi Relidze zapewne nawet się nie śniło, że to właśnie on będzie pierwszy w Polsce. Zaledwie 29-letni lekarz dopiero zaczynał specjalizację w Szpitalu Wolskim w Warszawie, otoczony znacznie bardziej utytułowanymi kolegami.

Przyszły biorca, Józef Krawczyk, rolnik spod Częstochowy, najpewniej nie interesował się możliwościami kardiochirurgii. Uprawiał swoje 25 hektarów, uchodził za zdrowego człowieka. Pierwszy zawał dopadł go dopiero trzy lata później, a potem następny i jeszcze jeden. Wreszcie lekarze postawili diagnozę: kardiomiopatia zastoinowa. W 1985 roku serce było w takim stanie, że pacjent nie miał już nic do stracenia, oddając się w ręce Religii. Niestety, po zabiegu żył niespełna dwa miesiące. Przyczyną zgonu była sepsa, do której najprawdopodobniej przyczyniło się niewłaściwe dawkowanie leków immunosupresyjnych (zapobiegających odrzuceniu narządu). Profesor wyciagnął wnioski. Jeden z kolejnych pacjentów Religi, Tadeusz Żytkiewicz, żył z nowym sercem ponad 30 lat. Zmarł, mając 91 lat, w 2017 roku. O prawie dekadę przeżył profesora. 

Zobacz wideo

Niewiele brakowało

Prof. Zbigniew Religa nie był pierwszym polskim kardiochirurgiem, który próbował przeszczepić serce. Naprawdę niewiele zabrakło, by historia potoczyła się zupełnie inaczej, a głównym bohaterem "Bogów" był na przykład prof. Jan Moll czy prof. Antoni Dziatkowiak. I też byłoby barwnie, poruszająco, filmowo.

Sylwetkę Jana Molla, który przeprowadził nieudany zabieg przeszczepienia serca już w styczniu 1969 roku, czyli wkrótce po Christiaanie Barnardzie, dość starannie przypomnieli Judyta Watoła i Dariusz Kortko, w książce: "Religa. Biografia najsłynniejszego polskiego kardiochirurga" (1).

Niezwykły polski kardiochirurg urodził się w 1912 roku, zmarł w 1990, podczas kongresu mikrochirurgii we Wrocławiu. Wrócił wieczorem z bankietu, powiedział żonie komplement i poprosił: "Izo, siądź przy mnie i podaj mi rękę". Po kilku minutach już nie żył. Miał 78 lat.

Jan Moll mawiał, że żyje jak koń, bo tyle godzin dziennie stoi przy stole operacyjnym:

- Przywykłem do stojącego trybu życia.Telewizję na przykład też oglądam, stojąc, aż żona się wścieka - mówił w wywiadzie.

Lekarzem został w 1939 roku. Przeszczepiał nerki, skonstruował aparaturę do krążenia pozaustrojowego, eksperymentował ze sztucznym sercem. Najbardziej fascynowała go chirurgia serca. Wtedy, gdy była jeszcze tematem tabu na całym świecie. W latach 50. ubiegłego wieku o kardiochirurgii wielu lekarzy uważało, że kto ośmieli się dotknąć serca, powinien być wykluczony z zawodu. Jan Moll nie słuchał.

Serce nie raduje się, nie jest strachliwe, pobudzone lub zniechęcone. Odpowiada tylko na bodźce człowieka

- pisał w swoich pamiętnikach (syn zdecydował się je opublikować dopiero w 1997 roku).

- Pracowałem z nim 27 lat, znałem go chyba lepiej niż jego żona - mówi o swoim nauczycielu profesor Antoni Dziatkowiak. – Poznaliśmy się w roku 1952 w szpitalu im. Józefa Strusia w Poznaniu. Byłem studentem medycyny, na praktykach. Profesor Moll prowadził studenckie koło naukowe, zapisałem się i po uszy wdepnąłem w chirurgię klatki piersiowej.

Moll o sercu najwięcej nauczył się w Ameryce, podczas stypendium Fundacji Rockefellera. Dlaczego na nie trafił? Głównie dlatego, że miał dobrą żonę. Dbała o niego, codziennie przynosiła do pracy drugie śniadanie: twaróg, mleko, miód, cielęcinę. Gdy odwiedził go człowiek od Rockefellera, który wybierał potencjalnych stypendystów, Moll poczęstował go swoim bogatym w białko śniadaniem.

Kilka lat później, gdy był już kierownikiem II Kliniki Chirurgicznej Akademii Medycznej w Łodzi, do rektora Stefanowskiego przyjechał tenże amerykański poszukiwacz talentów i partnerów. Wszyscy profesorowie ustawiają się w kolejce przed gabinetem rektora. Moll jest nowy, więc staje na końcu. Idzie rektor z Amerykaninem. Nagle ten od Rockefellera woła:

- Doktorze Moll, muszę coś dla pana zrobić! Umierałem od wódki i kawy, a pan mi uratował życie swoim śniadaniem!

I tak Jan Moll wyjechał na pół roku do USA.

- Odwiedził wszystkie najlepsze ośrodki chirurgiczne, w Minneapolis pracował z wielkim chirurgiem Waltonem Lilleheiem. Jak wrócił, to był nabuzowany kardiochirurgią. Zaczęliśmy tworzyć w Polsce chirurgię serca. Kiedy w roku 1965 wróciłem ze stażu w Houston w Teksasie, wiedzieliśmy, że albo będziemy codziennie operować, albo to nie ma sensu. Kiedy profesor Barnard zrobił przeszczep, musieliśmy podążyć jego śladem - wspominał w ksiące Korotko i Watoły prof. Dziatkowiak.

Coś poszło nie tak...

Jacek Moll, syn Jana, przyznaje, że nawet jego ojcu udzielało się przekonanie o sercu, jako siedzibie duszy. Zdecydował się jednak "ruszyć świętość" i przeprowadzić przeszczep w 1969 roku. Nie chciał obojętnie patrzeć na umieranie pacjenta. Nie spodziewał się chyba, że za tę próbę przyjdzie zapłacić wysoką cenę.

Krewni dawcy nie mogli zrozumieć, dlaczego serce zostało pobrane, skoro jeszcze biło i złożyli doniesienie do prokuratury. Śledczy mieli sporo wątpliwości i zarzutów.

Prawo nie przewidziało tej sytuacji. Działaliśmy poza nim, ale postęp zawsze jest nielegalny. To był przeszczep pozaprawny, więc można powiedzieć, że byliśmy przestępcami

- przyznawał profesor Dziatkowiak.

Na sądzie lekarskim nie było lżej:

Boże, gdybyśmy wiedzieli, że nadciśnienie płucne wyklucza przeszczep, to nie robilibyśmy tego. Ale przecież nikt na świecie nie ma dostatecznej wiedzy o transplantacjach

- zeznawali lekarze.

Ostatecznie zespołu nie ukarano, ale atmosfera wokół nich była fatalna. Obwiniano ich za niewłaściwy dobór dawcy i biorcy. Warszawscy profesorowie oskarżali wręcz Molla o eksperymenty na ludziach. Ten przestał nawet mówić o transplantacji serca, ale... wcale nie zrezygnował.

Dzięki nowym lekom już na początku lat 70. aż 70 proc. zabiegów amerykańskiego kardiochirurga Normana Shumway'a kończy się sukcesem. Moll wysyła więc do niego swojego asystenta, by się uczył i przygotował do kolejnej polskiej próby.

Znowu o włos od sukcesu? Na oddziale chirurgii łódzkiego szpitala rusza remont. Ma trwać trzy miesiące, ciągnie się przez sześć lat. W tym czasie zespół Molla się rozpada. Entuzjazm się wypalił. Brakuje determinacji, czyli tego, co w przyszłości doprowadzi Religę do sukcesu.

Potrzeba też trochę szczęścia

Po porażce w Łodzi, szef kliniki w Aninie prof. Wacław Sitkowski zapowiedział, że przeszczep serca w Polsce jest możliwy tylko po jego trupie lub po przejściu na emeryturę. Ta zapowiedź wypędziła Zbigniewa Religę do Zabrza. Zapowiadał, że stworzy tam najlepszy ośrodek kardiochirurgiczny w kraju, który będzie przeprowadzał tyle zabiegów kardiochirurgicznych, co Kraków i Warszawa razem wzięte. I przeszczepi serce.

Czy Religa i jego zespół byli lepsi od poprzedników? Bardziej kompetentni? Rozważniejsi? Raczej nie. 5 listopada 1985 roku, dopiero na sali operacyjnej, współpracownicy profesora dowiedzieli się, że ich szef nigdy wcześniej nie uczestniczył w takim zabiegu.

Byłem świetnie przygotowany, ponieważ trenowałem na zwłokach. A samą operację robiłem zgodnie z zasadami, które były opisane w przeczytanych przeze mnie książkach

- powiedział po latach dziennikarzowi "Gazety Wyborczej". Świat lekarski go za to nie rozliczał, bo przecież się udało.

By ratować ludzi, był gotów realizować szalone pomysły. Gdy dowiedział się, że Amerykanie wszczepili dziecku serce pawiana, a Brytyjczycy spróbowali transplantacji narządu szympansa, chciał też tego spróbować też w Polsce. Ponieważ nie udało mu się zdobyć odpowiedniego zwierzęcia, stworzył plan awaryjny.

Przeszczep serca świni w zasadzie się udał, ale narząd pracował w ludzkim ciele tylko przez pół godziny. Religa przekonał więc komisje bioetyczne do rozpoczęcia hodowli świń transgenicznych, z ludzkimi genami, by organy były lepiej tolerowane przez organizm człowieka. Rozkręcenie takiej hodowli powstrzymały doniesienia w światowej prasie medycznej o zagrożeniu przeniesienia chorób odzwierzęcych na biorców.(2)

Największa słabość Religii? Alkohol.

- Kiedy umarł mi jedenasty z kolei pacjent, duszkiem wypiłem butelkę koniaku - zdradził kiedyś jednemu ze swoich chirurgów.

Podobno profesor często pił do lustra w Karczmie Górniczej. Czasem nietrzeźwy wsiadał za kierownicę swego zielonego dużego fiata, a milicja przymykała oko i nie reagowała. Jak wspominał jeden z młodych lekarzy:

- Byłem szczęśliwy, że mogłem pracować w tej klinice. Oglądałem profesora Religę podczas operacji i marzyłem, żeby kiedyś być choć odrobinę tak sprawny, jak on. Kiedyś miałem nocny dyżur i zobaczyłem go na korytarzu. Ledwo trzymał się na nogach, odbijał się od ścian. Tej nocy przestał być dla mnie bogiem.

Czy nałóg umniejsza zasługi Zbigniewa Religii? Z pewnością nie, chociaż w dzisiejszych czasach mógłyby nie tylko zablokować karierę, ale wręcz zrujnować życie wybitnego kardiochirurga.

Przypisy i źródła:

  1. Dariusz Kortko, Judyta Watoła, "Religa. Biografia najsłynniejszego polskiego kardiochirurga", wydawnictwo: Agora, data wydania: 10.10.2014.
  2. Mariusz Nowik, Religa rewolucjonista. "Wariat ze skalpelem". Ratował pacjentów nawet świńskim sercem, dziennik.pl, 12.10.2014.
Więcej o: