Więcej niezwykłych historii w medycynie znajdziesz na Gazeta.pl
Artykuł i rozmowa aktualizowane. Pierwsza wersja ukazała się z okazji 25. rocznicy pierwszej udanej transplantacji wątroby u osoby dorosłej w Polsce.
Pierwszego udanego przeszczepu wątroby na świecie dokonał prof. Thomas Starzl z Denver (USA) już w 1967 roku. 16 lat później przeszczepienie wątroby zostało uznane za pełnoprawny zabieg terapeutyczny i przestało być traktowane w kategoriach doświadczalnych. Polskie początki (nieudane) to rok 1987, Szczecin. Porażką zakończyły się także pierwsze próby w Warszawie - w 1989 i 1993 roku. Dopiero zabieg przeprowadzony 30 grudnia 1994 roku w Centralnym Szpitalu Klinicznym przy ul. Banacha w Warszawie, przez zespół pod kierownictwem prof. Jacka Pawlaka (wówczas 40-letniego chirurga), zmienił wszystko.
Prof. Jacek Pawlak - Z chirurgicznego punktu widzenia serce jest chyba najłatwiejszym narządem do transplantacji.
Serce jest symboliczne i trzeba oddać cześć prof. Zbigniewowi Relidze, że uruchomił cały ten proces. Zresztą chyba jako jedyny pogratulował nam sukcesu, zachęcał do kontynuacji.
Gdy zaczynaliśmy, niemal z każdej strony rzucano nam kłody pod nogi. Zabiegi przeprowadzało kilka ośrodków w Polsce. Ile prób, tyle zgonów. Zapowiadano, że nam też nie wyjdzie, że jesteśmy nie dość wykształceni. Nawet gdy się udało, panowała cisza.
Dopiero po kilku latach, gdy przekroczyliśmy setkę przeszczepień, zresztą w dość spektakularny sposób, bo niemal ciągiem odbyły się trzy zabiegi: 99, 100 i 101. Przeprowadził je ten sam zespół, gdyż akurat pracowaliśmy w okrojonym składzie - część pracowników była na konferencji poza kliniką, a chorzy i narządy nie mogli czekać na ich powrót. Opublikowaliśmy wyniki, które nie odbiegały od osiąganych w najlepszych ośrodkach na świecie - powikłania pooperacyjne w ostatnich latach wynosiły kilka procent. Wtedy to koledzy z Wrocławia, Szczecina czy Zabrza ostatecznie ustąpili nam pola.
Z co najmniej kilku powodów. W pozostałych ośrodkach zwykle była jedna osoba, która dążyła do przeprowadzania u siebie zabiegów. U nas była spora drużyna wzajemnie się wspierająca. Po pierwszej nieudanej próbie, gdy pacjent zmarł nam na stole, wiedzieliśmy, że musimy się uczyć od lepszych. Dlaczego akurat w Polsce pacjenci mieliby być pozbawieni takiej metody leczenia? Początki sukcesów w transplantologii to już rok 1966 i udany przeszczep nerek.(2)
Wyjechaliśmy na stypendium rządu francuskiego do Paryża całą ekipą - nie tylko chirurdzy, ale też anestezjolodzy czy histopatolodzy. Nasz ówczesny szef prof. Andrzej Karwowski i poprzedni, wówczas już na stanowisku w Genewie, prof. Jerzy Szczerbań, usilnie zabiegali o to, by przeszczepiać wątrobę na Banacha. Oni zresztą zdecydowali, że mam kierować tym pierwszym zespołem i po prostu przyjęliśmy to do wiadomości. Było nas wtedy chyba sześciu przeszkolonych chirurgów, mieliśmy zmienników, realną pomoc. Wtedy operowali ze mną mój przyjaciel i nauczyciel zawodu doc. Bogdan Michałowicz i dr Krzysztof Zieniewicz, dziś kierujący Kliniką Chirurgii Ogólnej, Transplantacyjnej i Wątroby na Banacha.
To prawda, chociaż nie nazywaliśmy tego tak wprost. Raczej mówiliśmy o nieadekwatnych warunkach. Przeszczep w 1989 roku nie mógł się udać, bo właściwie wszystko było nie tak. Umieliśmy tyle, ile przeczytaliśmy. Pacjent był źle dobrany, przygotowania niewłaściwe. Już po szkoleniach, w 1993 roku, znowu porażka, ale tym razem straciliśmy pacjentkę właśnie z powodu zakażenia bakteryjnego. To nas załamało.
Problemem nie było to, że lekarze się nie umyli we właściwy sposób czy fartuch był niedoprany. Brudne były ściany, odpadały tynki, a klasyczny OIT (Oddział Intensywnej Terapii) to generalnie mikrobiologiczna katastrofa. Oczywiście, mieliśmy ten komfort, że szpital na Banacha był relatywnie nowy, dobrze wyposażony i w końcu sytuację udało się opanować. Wprowadzony reżim higieniczny pomógł uratować życie wielu ludzi.
Kolejny krok, wyodrębnienie osobnego OIT-u tylko dla pacjentów przeszczepianych przez kolejnego szefa kliniki prof. Marka Krawczyka, sprawił, że nie tylko spadła liczba zakażeń, ale mogliśmy też ograniczyć stosowanie antybiotyków z bardzo wysokiej półki.
Pani Jadwiga wiedziała, że nie ma nic do stracenia. Nie przekonywaliśmy. Pacjenci na etapie kwalifikacji do zabiegu podejmowali decyzję i trafiali na listę. Pani Jadwiga cały czas była pozytywnie nastawiona, taka pogodna gaduła - przed zabiegiem i po. Chociaż raz dała nam popalić.
Kilka miesięcy po przeszczepie trafiła do nas w ciężkim stanie. Niby brak cech odrzutu, niby przepływy prawidłowe, a ona cała żółta, w kiepskiej kondycji. Włosy z głowy rwiemy, zastanawiamy się, co jest przyczyną... nasza pacjentka zafundowała sobie zatrucie chemiczne. Okazuje się, że farbą okrętową machnęła 300 metrów płotu. Chciała, żeby nie rdzewiał.
Wyszła z tego. Wróciła do normalnego życia, do pracy zawodowej. Oczywiście, musi przyjmować leki zapobiegające odrzuceniu przeszczepionej wątroby, ale mogliśmy świętować jej nowe urodziny po 10 latach, po 20 i, mam nadzieję, że spotkamy się za pięć lat - na trzydziestych nowych urodzinach. Na co dzień mamy kontakt sporadyczny, ale z tego, co wiem, pani Jadwiga wciąż jest w niezłej formie.(3) Widziałem się z nią ostatnio pod koniec stycznia 2020 roku na otwarciu Centrum Transplantologii WUM.
To akurat nieprawda, bo choroby wątroby dotyczą wszystkich, ale dla nas nigdy nie miało to znaczenia, kogo ratujemy. Stosowaliśmy jednak kryteria medyczne, a wśród nich, w przypadku poalkoholowej niewydolności wątroby, było pół roku abstynencji. Potem wymagaliśmy już tylko trzech miesięcy, gdy wzrosła liczba przeszczepów. Co ciekawe - akurat od początku u alkoholików były dobre wyniki.
Nikt nie mógł przewidzieć, ile pacjent będzie czekał na wątrobę, bo przede wszystkim dopasowywaliśmy biorcę do narządu, który był do wzięcia. I bardzo różnie się to układało. Pamiętam chorego, który dostał nowy narząd w tym samym dniu, w którym został zakwalifikowany do zabiegu. Po wypisaniu ze szpitala wsiadł do pociągu do Poznania i wracał do domu. Szczęśliwie, były już wtedy telefony komórkowe. Zadzwoniliśmy jeszcze w trakcie jazdy. Wysiadł na najbliższej stacji i wrócił na zabieg.
Początkowo byliśmy bezradni, choćby przy zatruciach aspirynami, grzybami. Wówczas na ratunek są dosłownie godziny. Pamiętam rodzinę. Mama, tata, dziecko. Wszyscy zatruci muchomorem. My uratowaliśmy jednego dorosłego. W Centrum Zdrowia Dziecka pomogli dziecku. Drugi dorosły zmarł z powodu braku dawcy. Dziś jest łatwiej. Jest więcej narządów do przeszczepów, specjalne urządzenia, jak Mars czy Prometeusz, które pozwalają choremu poczekać nieco dłużej na dawcę. Podobne do dializatorów nerek, z tym, że przejmują funkcje wątroby. Oczywiście, wydłużają ten czas raczej o godziny, dni, a nie miesiące, ale tak czy owak zwiększają szansę na przeżycie. Poza tym - lekarze stali się odważniejsi, podejmują często ryzyko, na które nas nie było stać.
Kiedyś, jeśli wątroba dawcy była stłuszczona w ponad 20 proc., odstępowaliśmy od przeszczepienia, bo wydawało się nam, że to kiepsko rokuje dla biorcy. Dziś wiemy, że i przy stłuszczeniu rzędu 40 proc. może być dobrze. Narządy są pobierane od dawców starszych. Są techniki poprawy wydolności narządu jeszcze przed przeszczepieniem. Leki immunosupresyjne najnowszej generacji sprawiają, że nie musimy już też rygorystycznie patrzeć na zgodność tkankową. Pozwalają choremu doczekać na lepiej pasujący narząd - na początku nie mogliśmy o tym nawet marzyć. Cały ten postęp sprawił, że już tysiące ludzi żyją z nową wątrobą i dobrze funkcjonują. Dziś na Banacha przeprowadza się 120-150 przeszczepień rocznie.(4)
Polskie prawo stanowi, że jeśli nie ma oficjalnego sprzeciwu za życia, to jest zgoda na pobranie narządów po śmierci, ale zawsze pytamy rodzinę i szanujemy jej decyzję. Nie potrzebujemy niezdrowego klimatu wokół transplantacji; protestów, oskarżeń. I wciąż bywa tak, że od przeszczepu trzeba odstąpić, bo bliscy się nie zgadzają.
Pamiętam sytuację, gdy ojciec odmówił pobrania narządów od syna, który doznał ciężkiego urazu głowy, a lekarze stwierdzili u niego śmierć pnia mózgu. Ten sam ojciec miał drugiego, młodszego syna - bardzo chorego i niecierpliwie czekał, aż znajdzie się dla niego dawca. Jego dziecko potrzebowało nerki i tu nie było oporu, żeby przyjąć dar życia.
Po ilości przeszczepów widać, że z tym oporem udaje się jednak często wygrać, ale bywało ciężko nawet z lekarzami. Były takie szpitale, które niemal od początku z nami sprawnie współpracowały, ale i takie, z których mieliśmy zero zgłoszeń. Fakt, przy pobraniu narządów było zawsze spore zamieszanie: wyścig z czasem, zajęte stoły operacyjne, rumor, nieraz w środku nocy, kilka ekip - każda przyjeżdżała po swoje, zostawiała bałagan...
Im mniejszy ośrodek i mniejsza anonimowość pracowników, tym było trudniej. To dlatego Poltransplant nadzorujący w Polsce przeszczepy narządów wprowadził do szpitali koordynatorów, by wyszukiwali potencjalnych dawców, pilnowali procedur. Z czasem sytuacja w miarę się unormowała. Także dlatego, że dziś jest więcej czasu na pobranie, transport, sam przeszczep - nie ma takiej partyzantki, jak w pionierskich czasach. Początkowo mogliśmy sobie pozwolić na osiem godzin tzw. zimnego niedokrwienia wątroby. Sama operacja trwała kilkanaście godzin. Obecnie jest dokładnie odwrotnie. Narząd można przeszczepić kilkanaście godzin po pobraniu, a sam zabieg trwa cztery-pięć godzin. Po wątrobę nie trzeba jechać czy lecieć. Sprawdzony zespół robi to na miejscu, wysyła wątrobę choćby pociągiem, a wyspana ekipa rano przystępuje do zabiegu. Nie zrywa się ze snu ani chorego, ani lekarzy.
Młodzi byliśmy, więc dziś wspominamy wiele historii z sentymentem, rozrzewnieniem, ale nieraz nie było nam do śmiechu. Generalnie przyjęliśmy zasadę, że do 200 km możemy jechać po wątrobę transportem kołowym, powyżej - lotniczym. Pomagało nam wojsko, aerokluby, policja, korzystaliśmy z samolotów vipowskich. A jaka ta flota była? Kolegom zdarzyło się kiedyś dolecieć śmigłowcem bez drzwi. Doktora Piotra Małkowskiego wojskowi poprosili, żeby niczego nie dotykał w śmigłowcu, bo wracali właśnie z manewrów i na pokładzie była ostra amunicja. Niezły ubaw. Chociaż ja najlepiej pamiętam pewne wrocławskie pobranie.
Na lotnisku we Wrocławiu miała odebrać nas karetka, ale odebrała nas policja, bo tamten samochód okazał się potrzebny komuś innemu. Chociaż uprzedzaliśmy, że w zasadzie pośpiechu nie ma, chłopcy jechali ze zdecydowanie przesadną fantazją, na kogutach. Niekoniecznie się ucieszyliśmy, kiedy się okazało, że do samolotu, już pobranym narządem, ma nas odstawić ta sama ekipa. Chociaż prosiliśmy o ostrożność, już za bramą szpitala panowie pokazali, na co ich stać. Na lotnisku okazało się, że powrotnego samolotu jednak nie ma. Podczas tankowania cysterna urwała skrzydło. Niby sierpień, ciepło, ale my w krótkich rękawkach, robi się wieczór, czas goni. Policjanci zaproponowali, że mogą nas odwieźć do celu, ale grzecznie odmówiliśmy ze względów bezpieczeństwa. Poszedłem na wieżę kontrolną. Okazało się, że nad Wrocławiem miał wkrótce przelatywać samolot pasażerski z Monachium do Warszawy. Pilota poproszono o międzylądowanie, wsadzono nas na pokład i polecieliśmy do Warszawy.
Początek cyrku. Nie mieliśmy przy sobie żadnych dokumentów. Formalnie przylecieliśmy z zagranicy, chociaż nie było nas na liście pasażerów, w dodatku z pojemnikiem, którego za nic nie chcieliśmy otworzyć. Nie mogliśmy po prostu przekroczyć granicy, dlatego musiała przyjechać po nas karetka na sygnale i wywieźć jako przypadek nagły. Udało się, uratowaliśmy życie. Dziś jest chyba trochę nudniej, ale całe szczęście.