Trudno powiedzieć, czy Brock Meister ma ogromnego pecha, czy równie wielkie szczęście. Po raz pierwszy lekarze musieli ratować mu życie już przy narodzinach - nie był w stanie oddychać, więc konieczna była resuscytacja, do tego przeżył wtedy dwa wylewy krwi do mózgu. Kiedy miał 16 lat, zdiagnozowano u niego złośliwego i nieoperacyjnego guza mózgu. Udało mu się go jednak pokonać dzięki chemioterapii i przez kilka kolejnych lat znów był zdrowy. Sytuacja zmieniła się w styczniu tego roku.
Kiedy 22-latek jechał samochodem z kolegą jako kierowcą, przytrafił się im wypadek. Auto nagle wpadło w poślizg na oblodzonym fragmencie drogi (jechali z prędkością około 60 kilometrów na godzinę i mieli zapięte pasy), uderzyło w rów i przewróciło się na bok. Głowa Brocka kilkukrotnie odbiła się od bocznej szyby, która w końcu pękła, a on sam niemal wypadł przez okno. Doznał przy tym urazu, który dla zdecydowanej większości osób kończy się natychmiastową śmiercią.
To, co go spotkało, fachowo określa się jako zwichnięcie kręgosłupa w odcinku szyjno-potylicznym, choć o wiele powszechniej stosowana nazwa (również przez specjalistów) to wewnętrzna dekapitacja. Dlaczego? Bo w istocie tym właśnie jest. Polega na tym, że połączenie (więzadła stabilizujące) między częścią czaszki (potylicą) a pierwszym kręgiem kręgosłupa (szyjnym, tzw. dźwigaczem lub, z łaciny, atlasem) zostaje zerwane.
Od kojarzonej głównie z lekcji historii dekapitacji (to po prostu pozbawienie głowy - na przykład za pomocą gilotyny, jak to się działo m.in. w czasie Rewolucji Francuskiej) różni się - mówiąc bardzo obrazowo - tym, że głowa nie jest oderwana od ciała całkowicie, tylko "w środku", wewnętrznie.
Brock nie tylko przeżył sam wypadek, ale też wszystkie operacje (aktualne zdjęcie rentgenowskie z ich rezultatami można zobaczyć tutaj). Dzięki nim teraz, po pół roku, jego stan znacząco się poprawił. Tylko 30 procent osób, u których doszło do wewnętrznej dekapitacji, żyje na tyle długo, by dotrwać do przybycia ratowników na miejsce wypadku. Spora część z nich umiera w drodze do szpitala, chwilę po dotarciu na pogotowie albo na stole operacyjnym. Pojedyncze jednostki, którym się udaje, do końca życia muszą się mierzyć z uszkodzeniem kręgosłupa, mózgu, mięśni i nerwów.
Tymczasem Brock właśnie spędza wakacje nad jeziorem z rodziną i przyjaciółmi i "robi większość z rzeczy, które robi się latem". Ciągle nosi kołnierz ortopedyczny, walczy z ogromnym bólem i dwa razy w tygodniu ma rehabilitację. Jednak podobno "znosi całą sytuację z gracją i pogodą ducha" (z relacji dotyczącej wypadku wynika, że zaraz po zdarzeniu, dla rozluźnienia atmosfery, miał nawet wydusić z siebie do wezwanej na miejsce spanikowanej matki, "gdzie są jego skrzydełka z kurczaka", które wiózł w aucie).
Co ciekawe, 22-latek trafił po wypadku do szpitala Memorial Hospital, w którym sześć lat wcześniej ten sam lekarz - neurochirurg Kashif Shaikh - ratował mu życie w związku z guzem mózgu, który u niego wykryto.
Specjalista skomentował całą sytuację mówiąc, że "najwyraźniej niektórzy ludzie mają po prostu szczęście". - W jakiś sposób Brock pokonał guza mózgu, kiedy był nastolatkiem, a teraz, zaledwie kilka lat później, przeżył uraz, który niemal zawsze kończy się śmiercią. To po prostu niesamowite - przyznał dr Shaikh. Przy okazji ekspert podkreślił rolę ratowników medycznych, którzy przetransportowali Brocka z miejsca wypadku. Według niego wykonali "perfekcyjną robotę", co było ekstremalnie trudne, biorąc pod uwagę uraz, któremu uległ 22-latek.
Co ma do powiedzenia sam "bohater"? - Walczyłem wtedy [po wypadku - przyp.red.] o życie i czasem czuję, że to ciągle trwa. Bóg zesłał na mnie naprawdę szalone doświadczenia. Serio - testuje mnie - przyznał. - Najpierw to było dość przerażające, ale mogę się ruszać w większym stopniu niż się spodziewałem, więc to dobrze. Jestem wdzięczny, że nadal żyję, tylko to się liczy - dodał.
Przypadek Brocka Meistera jest naprawdę rzadki - w całych Stanach Zjednoczonych osoby, które przeżyły wewnętrzną dekapitację, to pojedyncze jednostki, a w szpitalu, do którego trafił po wypadku Brock, tylko raz zdarzyło się, że pacjent z podobnym urazem przeżył w ogóle transport. Nie wiadomo nawet dokładnie, jak często on występuje, bo przeważnie większość osób ginie na miejscu.
Nie dziwi więc, że rodzina i przyjaciele 22-latka nazywają jego kolejny powrót do zdrowia "cudem". Zwłaszcza, że opiekujący się nim dr Shaikh wróży mu niemal całkowity powrót do normalnego życia.
- Zanim jego ciało się zregeneruje, minie trochę czasu, co może być zarówno frustrującym, jak i bolesnym procesem dla Brocka. Ale jest bardzo młody, ma wspaniałe nastawienie i z każdym dniem wygląda coraz lepiej. Jestem bardzo optymistyczny co do jego powrotu do zdrowia - powiedział lekarz. - Nie sądzę, żeby profesjonalne wyścigi samochodowe albo kariera piłkarza były dla niego, ale naprawdę wierzę, że za rok będzie już bawił się ze swoimi przyjaciółmi jak dawniej i znów zajadał się skrzydełkami z kurczaka - zakończył.
Historię Brocka, z wieloma dodatkowymi szczegółami, można przeczytać na stronie szpitala, w którym wciąż jest leczony.
Zobacz też: