Dlaczego wiele osób nie wierzy w szczepionki? Co nas czeka, jeśli przestaną działać?

Od lutego 2022 r. certyfikaty osób zaszczepionych tracą ważność nie po 12 miesiącach, a po 270 dniach. Nie ma już wątpliwości, że ochrona, jaką dają szczepienia przeciw COVID-19, z czasem słabnie. Czy to oznacza, że szczepienia nie mają sensu, a ludzkość wraca do punktu wyjścia z początku pandemii i lada chwila zostanie pozbawiona skutecznej broni? Absolutnie nie. Wiele wskazuje na to, że jesteśmy w całkiem niezłej sytuacji.

Więcej informacji o pandemii COVID-19 na Gazeta.pl

Narracja z początku pandemii o cudownej mocy szczepień zaczyna się ludzkości odbijać czkawką. Hurraoptymizm, głównie polityków i urzędników, który miał zachęcić nieprzekonanych do przyjęcia ochrony, paradoksalnie okazał się niebezpiecznym narzędziem w rękach antyszczepionkowców. Uproszczony - i nieraz niekonsekwentny - oficjalny przekaz edukacyjny jest obalany za pomocą manipulacji i dowolnej interpretacji szczątkowych danych.

Im więcej niejasności, tym większa społeczna nieufność, wątpliwości przybywa. Zmęczenie pandemią sprawia, że wbrew faktom coraz więcej osób nie wierzy już w nic: ani w maseczki, ani w oficjalne dane, w zgony, w wirusa... Świat jest pozornie wciąż i wciąż zaskakiwany nowymi informacjami o wirusie, zaprzeczającymi wcześniejszej wiedzy. Problem w tym, że tak naprawdę zaskoczeń nie ma zbyt wielu.

Zbyt szybki ratunek?

Niemal zaraz, gdy zakończył się wyścig po szczepionki przeciw COVID-19 i ostracyzm wobec tych, którzy próbowali ominąć oficjalną kolejkę, zaczęły pojawiać się głosy o ewentualnej szkodliwości szczepionek. Trudno było uwierzyć, że udało się tak szybko znaleźć broń przeciwko nowemu koronawirusowi.

Fakt, ludzkość miała sporo szczęścia. Odkrycie, że to białko kolca odgrywa kluczową rolę nie tylko w procesie zakażenia, lecz także odpowiedzi immunologicznej (reakcji obronnej) organizmu znacznie przyspieszyło prace nad szczepionką. Ogromną rolę odegrały także gigantyczne pieniądze, które umożliwiły niewyobrażalne tempo prac i tysiące ochotników, którzy zgłosili się do badań klinicznych:

Nie pominięto żadnej fazy, żadnych procedur bezpieczeństwa.

Wielu ludzi jednak w to nie uwierzyło.

W powszechnej świadomości mamy obraz pochylonych nad preparatami uczonych, którzy mozolnie, w pocie czoła, dziesiątki lat pracowali nad zbawiennymi preparatami, po drodze uśmiercając zwierzęta laboratoryjne, a wreszcie szalonych ochotników, gotowych oddać życie dla nauki. Te ofiary mają być dowodem, że w ostatecznym produkcie, który po latach trafił do masowej produkcji, wyeliminowano wszelkie zagrożenia. Upływ czasu ma dodatkowo świadczyć o braku ryzyka odległych powikłań.

Czas te poglądy między bajki włożyć. Szczepionka przeciw HPV mogła ratować życie milionów kobiet już w latach 80. ubiegłego wieku. Trafiła na rynek dopiero w 2006 roku. Tak ciężko nad nią pracowano? Nie, wcześniej brakowało marketingowego pomysłu, jak ją sprzedać. Gdy się znalazł, prace zakończono w kilka miesięcy.

Więcej na ten temat

Nigdy w przeszłości nie powstała szczepionka w 100 proc. bezpieczna i skuteczna, a w historii znane są przypadki naginania procedur bezpieczeństwa czy występowania problemów poszczepiennych. Im odleglejsza historia, tym więcej mroku, chociaż zawsze społecznie ryzyko się opłacało.

Do powikłań i innych problemów dochodziło przede wszystkim w przypadku tzw. "żywych szczepionek" (np. przeciw polio), a także np. u alergików - zdarzały się wstrząsy anafilaktyczne, wywoływane np. przez dodatki do szczepionek. Oczywiście, niechciane epizody nie wstrzymały programów szczepień, bo w ten sposób udało się uratować miliony ludzkich istnień.

Postęp medycyny i technologii sprawił, że nigdy wcześniej nie było tak bezpiecznie jak dziś. Współcześnie ryzyko dla szczepionych jest już mniej niż znikome. Szacuje się je zawsze w kontekście społecznych strat i zysków. Te drugie muszą być niewspółmiernie wyższe, bo szczepionki stosuje się u osób zdrowych, tylko potencjalnie zagrożonych. Procedury bezpieczeństwa są zdecydowanie bardziej wyśrubowane niż choćby w przypadku leków.

Tak powstają szczepionki

Pamiętacie powszechny lęk przed szczepionkami firmy AstraZeneca, które miały powodować zakrzepicę (więcej na ten temat)? Australijskie Biuro Statystyczne wyliczyło dokładnie, jak duże było to "potencjalne ryzyko". Okazało się porównywalne ze śmiercią z powodu uderzenia pioruna, bo wynosiło 0,5 przypadku na milion. Dla porównania - każdego dnia masz zdecydowanie większą okazję zginąć, dojeżdżając do pracy samochodem (tak ginie 28 osób na milion) lub będąc po prostu pieszym (8 na milion). Oczywiście, w Polsce ryzyko jest jeszcze wyższe, bo naszym drogom daleko do bezpieczeństwa w Australii, inne szczepionki są jeszcze bardziej bezpieczne, a jednak połowa rodaków szczepień się boi, nie bojąc się równocześnie wychodzenia na ulice, na których czai się śmierć.

Szczepionka to nie eliksir nieśmiertelności

W programach szczepień generalnie wszystko opiera się na zaufaniu, a to zostało nadszarpnięte. Najtęższe umysły głowią się, dlaczego racjonalne argumenty nie działają, a byle plotka niesie się z prędkością światła. Nie działają kampanie edukacyjne, nagrody, apele autorytetów. 

Zapewne jednym z czynników był pozornie jasny przekaz - przetrwamy, bo mamy szczepionki. Obiecywano, że jeśli ludzie się zaszczepią, nie będzie lockdownów, zakażeń, hospitalizacji i wreszcie pogrzebów. Tymczasem już wstępna analiza budowy nowego koronawirusa zapowiadała problemy. Dość szybko zaobserwowano choćby w genomie SARS-CoV-2 elementy analogiczne do HIV. Ten wirus tymczasem okazał się niezwykle trudnym przeciwnikiem dla ludzkości, przede wszystkim dlatego, że często i łatwo mutuje. Prace nad skuteczną szczepionką trwają już ponad 40 lat, a ostateczny sukces, chociaż wielokrotnie zapowiadany, wciąż nie nadszedł.

Czy zatem szczepienia przeciw COVID-19 wdrożono przedwcześnie? Nic z tych rzeczy. Mamy do czynienia z nowym wirusem oddechowym. Jego możliwość szerzenia się w nieodpornej populacji jest niemal nieograniczona. Nawet przy umiarkowanej śmiertelności ofiary idą w miliony. Nie zapobiegnie temu, jak w przypadku HIV, wzajemnie wierny partner, prezerwatywa. Choroba rozwija się błyskawicznie, nie mieliśmy czasu na spokojne opracowywanie leków i innych środków o niepodważalnej skuteczności.

Szukając ratunku i analogii, bardziej należało się zwrócić ku doświadczeniom z grypą niż z AIDS. Przeciw grypie szczepimy się co roku i jakoś nikogo to nie dziwi. Dlaczego jednak skutecznie przebijał się przekaz o tym, że jeden cykl szczepień przeciw COVID-19 (dwie dawki lub jedna) zapewne wystarczy na wiele lat, jak w przypadku ospy, gruźlicy czy żółtaczki? Naprawdę trudno powiedzieć. Ciężko też wyjaśnić, dlaczego prace naukowe, jeszcze przed recenzjami i wymaganą wcześniej weryfikacją, nie tylko zaczęły trafiać do pism naukowych, ale także mediów mainstreamowych. Złaknieni informacji, dostaliśmy dezinformację i medialny szum.

Niejednokrotnie obiecywano, że zaszczepieni nie będą się zakażać, chorować, wreszcie umierać. Prześcigano się w "gwarantowanych" procentach. Powszechnie mylono nadzieje właśnie z gwarancjami, trochę licząc na cud. Nawet najbardziej prawdziwe wyniki badań odnosiły się przecież do już spotkanego wirusa, a nie jego mutacji, które miały się pojawić w przyszłości. Fakt, historia uczy, że mutacje często są bardziej łagodne od pierwotnego agresora. W dużym uproszczeniu mówiąc - celem wirusa nie jest przecież zniszczenie nosicieli, tylko szerzenie się. Z drugiej strony - SARS-CoV-2 dość swobodnie przenosi się z gatunku na gatunek. Ewentualny dobrostan gatunku homo sapiens nie decyduje o jego przyszłości. I naukowcy mieli poważne wątpliwości, co nas czeka, a jednak nie przebijały się one wyraźnie przez dominujący przekaz.

Wkrótce po rozpoczęciu szczepień, pojedynczy zaszczepieni zaczęli umierać, co wzbudziło powszechne zdziwienie. Antyszczepionkowcy "bili na alarm", świat naukowy wymownie milczał, ewentualnie coś enigmatycznie przebąkiwał. Dlaczego? Znowu trudno powiedzieć.

Jeśli w pierwszej kolejności szczepi się osoby 80+, z wielochorobowością, z grup ryzyka, z obniżoną odpornością, to nie ma w tym niczego dziwnego, że ktoś umiera. Można nawet sobie wyobrazić, że schorowany senior dostaje szczepionkę, nie jest w stanie wytworzyć przeciwciał odpornościowych, zakaża się covidem, ale wcale nie umiera na covid. Nie było jednak wielu chętnych, by w jasny sposób to komunikować.

Niezbędny przekaz?

Nie można było inaczej? Przykład szczepionki przeciw malarii pokazuje, że wręcz przeciwnie. Wdrożony niedawno preparat nie wzbudził tak powszechnego zainteresowania, jak należałoby się spodziewać, skoro ludzkość zaczyna wygrywać z odwiecznym wrogiem. Sukces walki z tą straszną chorobą przykryła koronawirusowa pandemia, bo dziś COVID-19 niewątpliwie zagraża ludzkości znacznie bardziej i powoduje znacznie więcej ofiar.

Szczepionka przeciw malarii, na etapie badań klinicznych, wypadała pozornie blado. Wiele wskazywało na to, że może nie przekroczyć 40-60 proc. skuteczności. Dlaczego zatem ją wdrożono? Przekaz był jasny: możemy uratować nawet 60 proc. ludzkich istnień, które mogłaby nam zabrać malaria.

Skoro każde życie jest bezcenne, a w dodatku malaria zabija głównie dzieci, taka narracja wystarczyła.

Trudno dziś powiedzieć, czy jeszcze mniej osób by się zaszczepiło, gdyby od początku mówiono głośniej o ewentualnych wątpliwościach. Może nie, ale niewątpliwie wiele "odkryć" antyszczepionkowców nie stałoby się ich bronią, będąc powszechnie znanym faktem.

Nie mamy wyjścia - robimy wszystko, by ograniczyć potworne skutki pandemii. Ścigamy się z czasem. Wygrana bitwa nie gwarantuje wygranej wojny. Niby jasne, a zarazem nie wychodzimy z taką narracją zbyt śmiało.

Szczepienia działają. Ocaliły prawdopodobnie miliony istnień. Ograniczają szerzenie się wirusa, gwarantują wyraźnie łagodniejszy przebieg infekcji, chronią przed hospitalizacją. To mało?

Zobacz wideo

Godni następcy tyfusowej Marii

Można było szczepić się szybciej, ocalić więcej ludzi, skuteczniej edukować... Takie gdybanie nie ma sensu. Czasu nie cofniemy, a wyścig zbrojeń (człowiek kontra wirus) trwa. SARS-CoV-2 mutuje, ludzie chorują także tam, gdzie szczepienia szły lepiej niż w Polsce. Aktualnie niemal połowa chorych w ciężkim stanie w Izraelu to osoby zaszczepione. Dopadł je omikron.

Izrael w takim razie przestanie szczepić obywateli? Z pewnością nie. W obecnej fali ciężko chorych pacjentów jest nieporównywalnie mniej niż w poprzednich falach (ok. 200 osób w stosunku do ok. 1200), chociaż nowy wariant jest znacznie, znacznie bardziej zaraźliwy. Lada chwila ruszają szczepienia czwartą dawką, bo według naukowców każda następna dawka zwiększa szanse na ostateczne pokonanie wirusa.

Jak wobec powyższego wyglądamy my - z naszą "mądrością", "przenikliwością" i nie tylko setkami hospitalizacji, ale nawet zgonów, często jednego dnia?

Cóż, wciąż najwyraźniej nie wyciągamy wniosków z historii, nie ufamy nauce, jak Mary Mallon, nieprzypadkowo nazywana "Tyfusową Mary" czy "Panią Zarazek". Uznana w 1908 roku za pacjenta zero w Nowym Jorku kobieta prawdopodobnie pośrednio przyczyniła się do śmierci nawet kilku tysięcy osób. Nigdy jednak nie uwierzyła w "bezobjawowy tyfus".

Moc mRNA

Mamy jakieś powody do optymizmu wobec powyższego? Owszem, całkiem poważne. Ludzkość znowu miała szczęście. Pandemia zbiegła się z rozwojem technologii mRNA. Tej samej, która w pewnych, generalnie dalekich od nauki, środowiskach, ma być "dowodem, że szczepienia są eksperymentem na ludzkości".

To oczywiście bzdura. Mówienie o platformie mRNA jako o niezwykłej nowości, którą w ciemno testowano na ludziach, jest czymś więcej niż nadużyciem. Eksperci Komisji Europejskiej, a także naszego Państwowego Zakładu Higieny, przypominają, że mRNA odkryto w 1961 roku, a 30 lat później ruszyły pierwsze badania dotyczące wykorzystania tej technologii w terapii oraz profilaktyce chorób zakaźnych. Platforma (baza technologiczna) mRNA wcześniej była wykorzystywana przy opracowywaniu szczepionek przeciw CMV, wirusowi Zika, grypie czy wściekliźnie, dla których znamy wyniki badań nieklinicznych na modelach zwierzęcych oraz wyniki pierwszej fazy badań klinicznych na ludziach.

Technologia mRNA jest również z powodzeniem wykorzystywana w terapiach przeciwnowotworowych i to od wielu lat. Polska w tym zakresie ma pewne osiągnięcia. Przykładowo: w 2012 roku zespół naukowy, kierowany przez dr hab. (obecnie profesora) Jacka Jemielitego, chemika z Uniwersytetu Warszawskiego, wydłużył czas życia mRNA, pozwalając tym samym na jego wykorzystanie w produkcji leków antynowotworowych. Ogromne nadzieje onkologów związane z tą technologią wzięły się z jej unikalnego bezpieczeństwa. Wieloletnie doświadczenia dowiodły, że takie szczepionki nie mogą "namieszać w naszym kodzie genetycznym", jak chcieliby antyszczepionkowcy. Bezpieczeństwo potwierdzone w przypadku poważnie chorych ludzi, z zaburzeniami odporności, pozwala spać spokojnie nie tylko zdrowej populacji, która potrzebuje ochrony przeciwwirusowej.

Co ważniejsze - mRNA ma inną bezcenną cechę. Jeśli dotychczasowe szczepionki faktycznie przestaną działać, wytworzenie skutecznej "aktualizacji" zajmie zaledwie 6 tygodni, a wraz z wdrożeniem produkcji - trzy miesiące. Tak, rok wydawał się nieprawdopodobny, a tymczasem teraz na nową szczepionkę będziemy czekać jeszcze znacznie krócej. Wszystkie elementy platformy zostaną bowiem bez zmian. Podmiana będzie dotyczyła samego białka.

Naukowcy nie ustają w wysiłkach. Intensywne prace nad nową szczepionką, która ma być skuteczna wobec wariantów, które jeszcze nawet nie powstały, a także chronić nas przed grypą, trwają i nie ma powodu, by nie wierzyć, że zakończą się sukcesem (więcej na ten temat).

Reakcja na COVID-19 to kwestia wielce indywidualna. Prawdopodobnie niektórzy z nas nabywają już długotrwałej odporności po przechorowaniu czy nawet jednorazowym szczepieniu. Inni tracą zdolność ochrony szybciej niż 5-6 miesięcy po szczepieniu. Z każdym dniem nasz układ immunologiczny uczy się jednak obrony wobec nowego zagrożenia i niewykluczone, że wkrótce będzie sobie radził z koronawirusem jak z grypą. Dla jednych ta okazuje się ciężką chorobą, nawet zabójczą, dla innych to tylko katarek, dla jeszcze innych kończy się bezobjawowym zakażeniem lub pełną odpornością. Niestety, covid to wciąż nowy agresor, więc skala ciężkich zakażeń okazuje się rujnującą dla systemów opieki zdrowotnej.

Kiedy będziemy mogli traktować COVID-19 jak jedną z wielu sezonowych infekcji? Trudno powiedzieć. Czy czeka nas jeszcze uderzenie mocne jak grypy hiszpanki, czy każda kolejna fala będzie lżejsza? Nie wiemy. Mamy jednak szczepionki, które dają szansę doczekania choćby na leki skuteczne także w przypadku ciężkiego przebiegu choroby. Te obecnie wprowadzane są przede wszystkim pomocne, nim choroba się rozwinie. Nie zapominajmy jednak, że pierwsze leki przeciw HIV też nie były doskonałe, a obecne z groźnego zabójcy uczyniły chorobę przewlekłą.

Jak wykorzystamy dostępne narzędzia obrony, wciąż zależy głównie od nas. W końcu zapewne wygramy z pandemią, ale ostateczny bilans ofiar nie jest przesądzony.

Więcej o: