Więcej o obostrzeniach związanych z pandemią COVID-19 na Gazeta.pl
W DPS-ach, ZOL-ach i innych ośrodkach opiekuńczych z powodu pandemii czas się zatrzymał. Mieszkańcy wielu domów to więźniowie pozbawieni praw publicznych. Często nie ma znaczenia, czy się zaszczepili, czy nie. Tu nie obowiązują paszporty covidowe i inne certyfikaty. Decydują enigmatyczne zarządzenia wojewodów, bardzo dowolnie interpretowane przez dyrekcję i personel. Takie wnioski można wyciągnąć z relacji pracowników, mieszkańców i wolontariuszy. Wszyscy są zgodni co do jednego: chcą pozostać anonimowi i nie wskazywać konkretnego problematycznego domu.
Jak to u nas - skończy się polowaniem na czarownice, znalezieniem jednego winnego, najlepiej szeregowego pracownika. Tymczasem to powszechny problem. Wystarczy wejść na stronę dowolnego DPS-u, żeby się przekonać, że tam jest pełny lockdown lub inne ograniczenia, kompletnie nieadekwatne do tego, co dzieje się w Polsce. Nawet w wakacje było ciężko, ale wszystko się usprawiedliwia dobrem mieszkańców
- mówi Paweł, pracownik DPS-u w Małopolsce. Jego zdaniem konieczna jest szeroko zakrojona kontrola w całym kraju, ale żeby miała sens, nie może koncentrować się tylko na statystykach covidowych.
Porażająca liczba ofiar śmiertelnych w kaliskim DPS-ie wiosną 2020 roku pokazała dobitnie, że nawet niewielkie ognisko koronawirusa może doprowadzić do dramatu. Podczas pierwszej fali pandemii media relacjonowały akcje ewakuacyjne innych ośrodków opiekuńczych, regularnie informowały o brakach kadrowych i zgonach.
W DPS-ach wprowadzono zmiany, które miały zapobiec kolejnym tragediom. Przeprowadzono kontrole, w które włączył się choćby Rzecznik Praw Obywatelskich. Sprawą kilka razy zajmował się Sejm, choćby w kontekście regularnego testowania pracowników i pensjonariuszy. Temat przycichł, sytuację generalnie opanowano. Wprawdzie w raporcie RPO z 2020 roku wskazano na szereg nieprawidłowości, a posłowie alarmowali, że powszechnego testowania wciąż nie wprowadzono. Generalnie jednak nikt nie zajął się dobrostanem pensjonariuszy takich miejsc i konsekwencjami wprowadzonych zmian.
- Pandemia pokazała dobitnie, że jako ludzie mamy bardzo różne pojęcie troski o innych i bezpieczeństwa. Jedni koncentrują się na ochronie przed jakimkolwiek kontaktem, żeby się tylko pensjonariusze nie zarazili covidem. Sukcesem jest, że go nie złapali i nie przynieśli do domu. Inni, z którymi bardziej się utożsamiam, nie zapominają, że trzeba też zadbać o zdrowie psychiczne, samopoczucie, zaspokoić podstawowe potrzeby, choćby spotkania z innymi ludźmi - mówi Ewa, wolontariuszka z Warszawy, która od kilku lat regularnie odwiedzała podopiecznych jednego z domów opieki.
Z naszych znajomych, których odwiedzaliśmy, większość zmarła, chociaż nikt na COVID-19. To oczywiście może nie mieć związku z ograniczeniami pandemicznymi i samotnością. W takich miejscach ludzie umierają, niby normalne, ale znamienne jest, że z nikim nie zdążyliśmy się spotkać, żeby się pożegnać, bo obowiązywał zakaz wizyt.
O fali śmierci w domach opieki, na niespotykaną wcześniej skalę, mówi też Paweł. Przyznaje, że zdarza się nie zapamiętać czyjegoś imienia i już go nie ma. Jego podopieczni także nie umierają na covid. Wielu spośród nich jest zaszczepionych.
Dyrekcja domu, w którym pracuję, zdecydowała, że możliwe jest niewielkie rozluźnienie obostrzeń obowiązujących w placówce, jeśli wyszczepi się 80 proc. pensjonariuszy. Zebrało się 65 proc. Część nie mogła, część nie chciała. Obostrzenia zostały dla wszystkich, bo dyrekcja nie planuje segregować ludzi. W efekcie cierpią zaszczepieni, będący zakładnikami mniejszości
- mówi Paweł i dodaje, że to teoretycznie ułatwia mu pracę, bo po domu nie kręcą się obcy, nie trzeba z pensjonariuszami nigdzie wychodzić, poza wizytami lekarskimi, a nawet te są ograniczone:
- Mam wrażenie, że tu o przepustkę trudniej niż w więzieniu. Pracownicy nie mają czasu, wolontariusze nie dostają zgody, żeby z kimś wyjść, a samodzielne wyjścia są zakazane. Nawet wtedy, gdy senior jest sprawny fizycznie i psychicznie.
W domu, który odwiedza Ewa, teoretycznie można wyjść na przepustkę z wolontariuszem, ale potem obowiązuje 10 dni kwarantanny. Niewielu pensjonariuszy się na to godzi, by nie tylko nie widywać osób z zewnątrz, ale też współmieszkańców.
Pani Helena od wiosny 2020 roku dom opuściła raz, do lekarza. Samotnie spędziła święta i osiemdziesiąte urodziny. Na co dzień jej całym światem jest niewielki pokój w domu opieki. Czasem ktoś zadzwoni. Posiłki dostaje do pokoju, chociaż akurat tam, gdzie mieszka, pensjonariusze jedzą posiłki razem, jeśli są zaszczepieni. Panią Helenę lekarz zdyskwalifikował.
Jak wygląda codzienność w pandemicznym DPS-ie?
- Najtrudniej było na początku, ale rozumieliśmy sytuację, bo zamknięta była cała Polska. Nie mogłam wyjść do lekarza. Moja choroba się zaostrzyła, na nogach porobiły się rany, które do dziś nie chcą się w pełni wygoić. Latem 2020 roku było rozluźnienie i znowu mogliśmy dostawać paczki, chociaż dla bezpieczeństwa jakiś czas musiały odleżeć na dole, nim nam je dostarczano. Najbardziej ucieszyłam się z prasy. Wiosną 2021 roku wprowadzono spotkania pod bramą, przez plastikową osłonę, a latem przepustki. Przysługują tylko tym, którzy mogą chodzić, więc mnie, na wózku, już nie. Zresztą ostatnio ogłosili, że je cofną, bo znowu jest duża śmiertelność w Polsce - relacjonuje pani Helena i przyznaje, że chociaż rozumie, że jest pandemia i trzeba uważać, wiele by dała za choćby krótką rozmowę z człowiekiem. Twarzą w twarz.
- Słucham Radia Maryja i muszę przyznać, że bardzo mi pomaga przetrwać ten czas. To radio ma język na poziomie starszych Polaków, jest bardzo urozmaicone. Oprócz modlitw są rozmowy, programy muzyczne i poezja. Można zadzwonić, kontaktują się prości ludzie i są szanowani. Radio nie zastąpi mi ludzi, chociaż to więcej niż nic. Mnie w ogóle było trudno przystosować się do życia w domu opieki. Zawsze byłam ruchliwa i towarzyska. Pomogły wspaniałe wolontariuszki, które przychodziły co tydzień. Mogłam przyjmować je w pokoju. Było prawie rodzinnie. Teraz? Dziewczyny załatwiły jakoś, że raz mogły zabrać mnie do lekarza. Dostałam trochę dłuższą przepustkę. U lekarza byłyśmy, ale znalazł się też czas, żeby trochę porozmawiać, posiedzieć w parku. I pośmiałyśmy się. Czułam się jak dziecko na karuzeli.
- Czasem mam wrażenie, że z empatią jest lepiej niż przez pandemią. Wiele osób dostrzegło problem osób starszych, zgłaszało się do pomocy. W tym roku, podczas przygotowywania paczek, mieliśmy rekordową liczbę pomocników. Co więcej - znaleźli się chętni, by napisać osobiste listy do każdego z podopiecznych. Skoro nie można się spotkać, uznali, że trzeba jakoś inaczej wyrazić takie głębsze zainteresowanie ich losem. Z drugiej strony - wiele osób się wykruszyło, robi mniej niż przed pandemią. Wcale nie ze strachu przed zakażeniem. Ten regularny opór pracowników domów opieki jest bardzo zniechęcający - przekonuje Ewa i podaje konkretne przykłady:
To wszystko za długo trwa. Ewa przyznaje, że nawet najbardziej cierpliwi pensjonariusze są rozżaleni i rozgoryczeni faktem, że pozbawiono ich praw publicznych na niespotykaną skalę. Przestają wierzyć w troskę o ich zdrowie i życie. Narzekają na hipokryzję i nierówne traktowanie. Nawet w czasie, gdy Polacy cieszyli się niemal pełną wolnością, podróżami, otwartymi kinami i restauracjami, w wielu domach opieki wciąż był pełny lockdown, a mieszkańcy zaczęli się zastanawiać, czy jeszcze będą umieli odnaleźć się w normalnym świecie. Jedna z mieszkanek bardzo przeżyła śmierć przyjaciółki i fakt, że nawet nie mogła jej zapalić świeczki we Wszystkich Świętych. Oczywiście, rozumie zagrożenie, ale skoro cmentarze były otwarte, mogli na nie pójść pracownicy DPS-ów, także ci niezaszczepieni, dlaczego obostrzenia dotyczą akurat zaszczepionych mieszkańców?
Według Pawła ludzie załamują się i szybciej umierają, ale odpowiedzialni za bezpieczeństwo w domach opieki mogą spać spokojnie, póki nie pojawiają się w statystykach covidowych.
- W takich miejscach niewiele osób chce i może pracować. To ciągłe obcowanie ze śmiercią, rotacja, odpowiedzialność, musi wyzwalać mechanizmy obronne. Chcę to rozumieć, ale gdy ostatnio jeden z kolegów z pracy tłumaczył mi, że nie może umożliwić kontaktu pensjonariuszowi z bliską osobą, bo inni będą zazdrośni i zechcą spotkać się z całą rodziną, byłem w szoku. Wiem, niektórzy potrzebują mieć poczucie kontroli, zależy im, żeby nie było bałaganu, ale w tej sytuacji to absurd. Przecież to piękne, że ktoś spotka się z rodziną.
Nie jest tajemnicą, że w takich miejscach rodziny bywają elementem niemile widzianym. Krytykują, atakują, robią zamieszanie, uważając, że takie zachowanie to przejaw troski o bliskiego. Pandemia sprawiła, że pracownikom domów opieki nikt nie patrzy na ręce. To nie jest zdrowa sytuacja, o czym najdobitniej świadczą wybuchające od czasu do czasu afery. Bywa, że pensjonariusze trafiający do szpitali okazują się zaniedbani, niedożywieni. Fakt, to sporadyczne przypadki. Nie można jednak zapominać, że wielu pensjonariuszy umiera w DPS-ach, w ciszy i samotności. Dopóki jedyną oceną dobrostanu podopiecznych będzie negatywny wynik testu przeciw COVID-19, nie będziemy mieli pewności, że w zasadzie to wszystko jest w porządku.
O kwestie poruszone w materiale zapytaliśmy też dwie osoby z kierownictwa przedstawionych DPS-ów. Mówiły głównie o odpowiedzialności za pensjonariuszy i problemach kadrowych, ale nie podważyły przedstawionych faktów. Także chciały zachować anonimowość.
Nie zamierzamy porzucić tego tematu. Jeśli wiecie o przykładach łamania praw człowieka w ośrodkach opiekuńczych, piszcie na zdrowie@agora.pl.
* Imiona rozmówców i niektóre szczegóły zostały zmienione.