W cywilizowanym świecie ludzie nie powinni tego przechodzić. Kogo tak naprawdę obchodzą uczucia pacjentów w czasie pandemii?

W obliczu walki z COVID-19 cały nasz postęp, programy kosmiczne i wiara w globalną wioskę okazały się mrzonką. Po co nam nieziemska technologia i ufność w respektowanie praw człowieka, skoro ludzie umierają w samotności, odcięci od bliskich, podobnie jak w średniowiecznych izolatoriach?
Jak się mamusia obudzi, to przecież do pani zadzwoni! Po co te nerwy?

- przekonywała, oczywiście przez telefon, pielęgniarka oddziałowa panią Edytę. To jedyny możliwy sposób kontaktu krewnych pacjentów oddziału chirurgii jednego z warszawskich szpitali. Jeśli jakimś cudem uda się w ogóle dodzwonić, a pacjent wciąż jest na bloku operacyjnym lub oddziale intensywnej terapii, rodzina i tak nie uzyskuje żadnej informacji. Jeśli chory wrócił już na macierzysty oddział, teoretycznie można się czegoś dowiedzieć, ale to zależy realnie od widzimisię osoby odbierającej telefon. Zbyt wiele ostatnio zależy od widzimisię.

Chory gdzieś w tym wszystkim umyka

Brak jakichkolwiek informacji kilka godzin po zabiegu ratującym życie bliskiej osoby może być doświadczeniem trudnym do zniesienia. Wystarczającym stresem jest, że nie można jej zobaczyć osobiście, potrzymać za rękę, zwilżyć ust, gdy tylko lekarz pozwoli, upewnić się, że jest dobrze...

Mama pani Edyty nie ma koronawirusa. Od kilku lat walczy z nowotworem. Poważne powikłania, związane z chorobą główną, sprawiły, że wymagała pilnego zabiegu chirurgicznego. Bez COVID jej życie także jest zagrożone. Pandemia sprawiła, że nie może dostać od rodziny odpowiedniego emocjonalnego wsparcia.

Oczywiście, że zagrożenie epidemiczne jest poważne i uzasadnia wiele ograniczeń, jest dla dobra pacjentów. Rzecz w tym, że mijają miesiące, a sytuacja się nie normalizuje. Nie ma sygnałów, że ktoś w ogóle myśli o pacjentach i ich bliskich w kontekście ich psychicznego komfortu.

Jest natomiast sporo sygnałów wskazujących na bezduszność i bezmyślność osób odpowiedzialnych (niejednokrotnie przypadkowo wyznaczonych, na szybko) do informowania o stanie chorych. Tak się ułożyło, że do dwóch różnych szpitali, równocześnie, trafiły mama i teściowa pani Barbary. Obie w poważnym stanie, zagrażającym życiu. Pani Barbara była wskazana jako osoba do kontaktu. Pewnego dnia zadzwonił telefon.

Bardzo mi przykro, mamusia nie żyje - rzucił ktoś do słuchawki. Serio, nawet nie wiedziałam, która

- wspomina pani Barbara.

W przypadku mieszkańców domów opieki czy zakładów opieki leczniczej rodziny niejednokrotnie traciły kontakt na wiele miesięcy z powodu zakazu odwiedzin. Oczywiście, obostrzenia mają uzasadnienie, ale w takich miejscach często przebywają osoby niezdolne do samodzielnej rozmowy telefonicznej. Cierpią szczególnie, bo nie mogąc zrozumieć i zracjonalizować obecnej sytuacji, czują się zwyczajnie porzucone.

Paweł Piotrowski, którego historię opisywaliśmy w lipcu, nie miał możliwości pożegnać taty, którego zabił COVID-19, niemożliwa była też identyfikacja zwłok. Wcześniej nie widzieli się parę tygodni z powodu pandemicznych ograniczeń.

Całe szczęście, że krótko przed śmiercią taty, lekarka zgodziła się wziąć od nas telefon i położyć go na szafce przy jego łóżku. Tata miał alzheimera, praktycznie nie reagował, ale mama mogła do niego mówić. I mówiła, a on słuchał. Podobno to go wyciszyło i pomogło spokojniej odejść.

Niewiele osób ma tyle szczęścia, a pan Paweł jest pewien, że gdyby nie ta "rozmowa", akceptacja sytuacji dla jego mamy byłaby jeszcze trudniejsza.

To nie jest sprawa polska, to nie jest sprawa nowa

Wszyscy jesteśmy już przeładowani informacjami o koronawirusie, statystykami, nowymi doniesieniami, analizami. Są jednak takie obrazy z epidemii, o których nie można zapomnieć. Słowa, które z nami zostały. Całym światem wstrząsnęły wiosenne doniesienia z Lombardii. Tamtejsza lekarka, pytana, co jest dla niej najgorsze w tej epidemii, odpowiedziała, że fakt, iż ludzie najczęściej umierają w pełnej świadomości, krzyczą, że nie chcą być sami, że chcieliby zobaczyć jeszcze wnuczka, syna, kogokolwiek bliskiego, ale nie mają na to szans. Mówiła, że czasem daje swój prywatny telefon, żeby się mogli połączyć, ale marzy o tabletach przy łóżkach pacjentów, żeby możliwa była łączność internetowa, z obrazem. 

Zobacz wideo

Lekarz z Wielkiej Brytanii twierdził, że najgorsze, co go spotkało w życiu, to patrzenie, jak umiera 12-latek, całkiem sam, i nikt nawet nie trzyma go za rękę. Niedawno usłyszeliśmy o mężczyźnie, który wspinał się po gzymsie szpitala i siadał na oknie, by pokazać mamie walczącej z COVID, że ją wspiera. Kobieta miała białaczkę. Nie przeżyła.

Niewiele wskazuje na to, że to się skończy w jakimś bliżej określonym czasie. Codziennie umierają ludzie, a samotność w czasach pandemii zdaje się być gorsza od samej choroby. Sporo się mówi o trudzie lekarzy, o szukaniu lekarstwa, czasem o cierpieniu rodziny. O pacjentach w kontekście emocjonalnych tortur chyba najmniej.

A gdyby tak...

Nic się nie da na to poradzić? A gdyby tak wszystkie łóżka w szpitalach wyposażyć w takie najprostsze tablety (włącz-wyłącz z dużym guzikiem), z internetem bez limitu?

Mnóstwo firm próbuje budować swój pozytywny wizerunek w czasie pandemii. To jest świetna okazja! Operatorzy telefonii komórkowej, producenci sprzętu elektronicznego, a nawet gazowanych napojów czy ubezpieczeń, codziennie w reklamach wizerunkowych przekonują, że "są z nami w tym trudnym czasie". Może niech będą z nami i naszymi bliskimi w czasie choroby?

Zacznijmy od jednego szpitala, nie musi być zakaźny. Bądźmy pierwsi, potem zainteresujmy pomysłem Europę i świat. I znowu bądźmy globalną wioską, taką, w której wspólnota pochyla się nad jednostką. Brzmi nierealnie? Jasne, ale warto spróbować.

Jeśli pomysł podchwycą media, jest szansa na sponsorów. Psychologowie twierdzą, że nic nie zastąpi bezpośredniego kontaktu, ale dźwięk i obraz to dla naszego mózgu już bardzo dużo i pomaga zaspokoić elementarne potrzeby emocjonalne.

Medycy i inni pracownicy placówek medycznych nigdy się na to nie zgodzą, żeby patrzeć im na ręce? Historia z Lombardii i doświadczenia Pawła Piotrowskiego pokazują, że to nieprawda. Oczywiście, potrzebne są precyzyjne przepisy, kiedy i w jaki sposób ten kontakt umożliwiać, żeby nie dezorganizował pracy szpitala, ale to jest do zrobienia. I nie mogą to być ogólniki, żeby znowu wszystko zależało tylko od życzliwości konkretnej osoby. Nieżyczliwi zdarzają się wszędzie, więc musi być jakaś możliwość odwołania.

To na razie tylko pomysł, nadzieja, który chętnie oddamy w dobre ręce. Ktoś się przyłączy?

Więcej o: