Pierwotna definicja syndromu sztokholmskiego, stworzona przez szwedzkiego kryminologa i psychologa Nilsa Bejerota, mówi o stanie psychicznym, który pojawia się u ofiar porwania lub u zakładników, wyrażającym się odczuwaniem sympatii i solidarności z osobami je przetrzymującymi. Może osiągnąć taki stopień, że osoby więzione pomagają swoim prześladowcom w osiągnięciu ich celów czy w ucieczce przed policją. Takiej definicji trzyma się wciąż wielu ekspertów, bo okazuje się, że nawet sam termin może być niebezpiecznym narzędziem i prowadzić do zbyt daleko idących, krzywdzących ocen.
Syndrom można nawet wykorzystywać politycznie - historia zna przykłady takich cynicznych prób. O syndromie mówili przedstawiciele rosyjskich władz po ataku na moskiewski teatr na Dubrowce w 2010 roku tylko dlatego, że ofiary korzystały z telefonów komórkowych na wyraźne żądanie terrorystów. Pokazywanie zakładników w negatywnym świetle miało wtedy najpewniej złagodzić skutki społecznego szoku po nieudanej akcji ich odbicia - w masakrze zginęło ponad 170 osób (więcej na ten temat).
Bywa też, że syndrom sztokholmski nie w pełni oddaje złożoność sytuacji i dramat ofiar. Termin okazuje się wtedy zbyt daleko posuniętym uproszczeniem. Do takich wniosków eksperci doszli choćby w przypadku Nataschy Kampusch, która uciekła od swojego oprawcy 23 sierpnia 2006 roku, dokładnie w 33. rocznicę wydarzeń, które stały się przyczynkiem do stworzenia terminu syndrom sztokholmski. Austriaczka miała 10 lat, gdy trafiła do niewoli u Wolfganga Priklopila. Więziona ponad osiem lat, torturowana i gwałcona dziewczynka, nie miała kontaktu z innymi ludźmi i w pewnym sensie uzależniła się emocjonalnie od porywacza. Z wzajemnością - Priklopil rzucił się pod pociąg na wieść o jej ucieczce (chociaż część badaczy uważa, że raczej ze strachu przed prawnymi konsekwencjami czynu).
Natascha dwa lata po uwolnieniu kupiła dom Priklopila, w którym była więziona, żeby budynek nie niszczał i nie był zburzony, jak planowały lokalne władze. Nie czuje do porywacza nienawiści. Trudno to zrozumieć? Zapewne tak samo, jak fakt, że uprowadzony w 2003 roku w Richwoods w stanie Missouri jedenastoletni Shawn Hornbeck przez cztery lata nie próbował uciec od porywacza Michaela J. Devlina. Początkowo mężczyzna trzymał chłopca w zamknięciu, ale z czasem pozwolił mu jeździć na rowerze, na zabawy z dziewczynką z sąsiedztwa, zabierał go do zoo czy kina. Shawn nazywał Michaela tatą...
Według psychologów takie więzi wykraczają poza definicję syndromu sztokholmskiego. Uprowadzone dzieci, zdane wyłącznie na łaskę porywaczy, muszą się im podporządkować, są podatne na kształtowanie osobowości, manipulacje. Klasyczny syndrom powstaje w dość krótkim czasie. Zaangażowanie emocjonalne Nataschy czy Shawna było budowane latami i wydaje się oczywistym następstwem życia w zamknięciu. Dziś mówi się raczej o osobnym syndromie Nataschy Kampusch, chociaż sama zainteresowana zdecydowanie się temu sprzeciwia. W wywiadzie udzielonym brytyjskiemu dziennikowi "The Guardian" w 2010 roku, kobieta stwierdziła:
To bardzo naturalne, że dochodzi do przystosowania i identyfikacji z porywaczem. Zwłaszcza jeśli spędza się z nim dużo czasu. To sprawa empatii i komunikowania się. Szukanie przejawów normalności w ramach określonego przestępstwa nie jest żadnym syndromem. To strategia przetrwania. Ale ludzie się denerwują, kiedy to mówię.
A samo pojęcie syndrom sztokholmskiego skąd się w takim razie wzięło?
W czwartkowy poranek 23 sierpnia 1973 roku Janne Olsson wszedł do Sveriges Kreditbanken przy placu Norrmalmstorg w Sztokholmie. Nie był zwykłym klientem. Nie miał dobrych zamiarów. 32-letni uciekinier z więzienia był uzbrojony w karabin maszynowy. Od razu wystrzelił kilka serii, raniąc oficera policji.
Impreza dopiero się zaczyna
- oznajmił, a następnie wziął jako zakładników czterech pracowników banku: Birgitty Lundblad, Elisabeth Oldgren, Kristin Ehnmark i Svena Safstroma. Ich zwolnienie uzależniał od wypuszczenia z więzienia kumpla z celi, 26-letniego Clarka Olofssona.
Szwedzkie władze spełniły żądanie. Olofsson został wpuszczony do banku, ale zakładników nie wypuszczono. Porywacze zabarykadowali się wraz z nimi wewnątrz sejfu o wymiarach 14,3 na 3.3 m.
Napastnicy okupowali bank przez 131 godzin. 28 sierpnia skuteczna akcja policji doprowadziła do zatrzymania przestępców i uwolnienia przetrzymywanych pracowników banku. Ci ostatni wcale nie wyglądali na zachwyconych. Mówili o "dobrym traktowaniu" i zaufaniu wobec sprawców. W czasie przesłuchań odmawiali współpracy z organami ścigania i nie chcieli składać zeznań obciążających sprawców.
Najsilniejszą więź z Olssonem wykształciła Kristin Ehnmark. Pojawiały się nawet plotki o jej zaręczynach z przestępcą, ale do ślubu nie doszło. Już w trakcie przetrzymywania Kristin nie kryła sympatii do porywaczy. W ich imieniu rozmawiała z ówczesnym premierem kraju Olofem Palme. Prosiła, by mogła opuścić bank razem z porywaczami. Odmowa ją rozwścieczyła, bo bała się o życie podczas próby odbicia zakładników:
Palme, bardzo mnie rozczarowałeś, nie boję się tych dwóch mężczyzn, oni nas chronią
- miała powiedzieć premierowi.
To nie był chwilowy szok. Po uwolnieniu jeden z porwanych założył fundację, która zbierała środki na pomoc prawną dla porywaczy. Amerykański dziennikarz Daniel Lang przeprowadził dla "New Yorkera" wywiady ze wszystkimi uczestnikami dramatu w rok po napadzie. Zakładnicy opowiadali, że Olsson traktował ich dobrze, i że uważali wówczas, zamknięci w bankowym skarbcu, że zawdzięczają swoje życie przestępcom.
Sven Safstrom mówił o Olssonie:
Kiedy dobrze nas traktował, myśleliśmy o nim jako o awaryjnym Bogu.
Zdumiewającą postawę ofiar, znany wówczas w Szwecji, zajmujący się przede wszystkim leczeniem uzależnień psycholog Nils Bejerot nazwał "syndromem sztokholmskim". I się przyjęło.
Pierwsze badania nad syndromem prowadzono w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Definicję i opis zjawiska na potrzeby FBI i Scotland Yardu opracował psychiatra Frank Ochberg. Sądził, że w sytuacji skrajnego stresu i zagrożenia życia, ofiara czuje się bezbronna jak dziecko, zaś wszelkie przejawy litości agresora traktuje jak prezent. To powoduje uczucie wdzięczności, skutkujące sympatią do napastnika.
W przypadku syndromu sztokholmskiego nie ma powszechnie obowiązujących kryteriów diagnostycznych. Nie jest on ujęty w międzynarodowej klasyfikacji statystycznej chorób i problemów związanych ze zdrowiem (ICD) Światowej Organizacji Zdrowia. Stąd trudno mówić o nadużywaniu terminu, gdy potocznie używa się go także w kontekście mechanizmów wyjaśniających akceptację ofiar dla przemocy domowej.
Zresztą, w XXI wieku termin zaczął pojawiać się także w opracowaniach naukowych z dziedziny psychologii i psychiatrii w szerszym znaczeniu - do opisania toksycznej więzi emocjonalnej i przywiązania emocjonalnego ofiary przemocy do sprawcy, połączonego z sympatią i bronieniem agresora.*
Obecnie syndrom sztokholmski jest uważany za reakcję obronną ofiary, której bezpieczeństwo, zdrowie lub życie zależy wyłącznie od sprawcy przemocy. Poszkodowana uczy się odgadywać i spełniać potrzeby oprawcy, aby zminimalizować ryzyko własnej krzywdy.**
Specjaliści od zachowań behawioralnych podkreślają, że zjawisko jest niezwykle rzadkie. Wrażenie jego powszechności zawdzięczamy głównie mediom i szumowi wokół najsłynniejszych przypadków. Ocenia się, że podatność na syndrom przejawia nie więcej niż ok. 5 proc. ofiar przemocy. Bezwarunkowe idealizowanie czy wręcz naśladowanie sprawcy to już przypadki marginalne.***
Nietypowe zachowania ofiar przemocy i historie ofiar są częstą inspiracją dla twórców. Na ten temat powstaje sporo książek, filmów, sztuk. Z syndromem można dosłownie spotkać się nawet na ulicy. W lipcu 2015 roku doświadczyli tego mieszkańcy Lublina i Warszawy (patrz zdjęcia w naszej galerii na górze artykułu). Członkowie grupy Burnt out Punks badali granice normalności i reakcje tłumu na pozbawienie wolności. Artyści przez ponad godzinę przetrzymywali publiczność, która przyszła na ich występ. Twórcy chcieli zwrócić w ten sposób uwagę, że całe społeczeństwo zostało wzięte jako zakładnik norm kulturowych i wartości, które ograniczają naszą wolność. Tematem spektaklu była również rola artysty wobec władzy i cienka granica pomiędzy byciem twórczym a byciem niszczycielskim.
Oczywiście to inspirujące doświadczenie, kiedy wiesz, że to jednak na niby.
* Za: oprac. Anna Sierant, "Syndrom sztokholmski nie dotyczy tylko porywaczy i zakładników. Może się wykształcić nawet w rodzinie", "Wprost" (Zdrowie i medycyna), 10.12.2020.
** Marcin Szczęsny, "Syndrom sztokholmski - geneza i objawy", www.kruczek.pl, data dostępu: 06.08.2021.
*** Fuselier GD (July 1999). "Placing the Stockholm Syndrome in Perspective". FBI Law Enforcement Bulletin.