Tak, wciąż chcemy wierzyć, że świat może być dobry, a przynajmniej lepszy. Więcej dowodów na Gazeta.pl
Ekipę Ambulansu z Serca możesz teraz spotkać na warszawskim dworcach, wszędzie tam, gdzie docierają pociągi i autobusy pełne uchodźców z Ukrainy. Tam, gdzie ludzie mogą potrzebować pomocy medycznej. Raczej nie usłyszysz o nich od władz stolicy czy wojewody mazowieckiego, chociaż ten wdrożył medyków do programu działań w Warszawie i zdaje sobie sprawę, że są niezbędni. Warszawskie pogotowie (Meditrans) ze swoimi brakami kadrowymi nie dałoby rady wykonywać normalnej pracy w mieście i jednocześnie utrzymywać całodobowych punktów pomocy na dworcach i w punktach rejestracyjnych. Ogrom tej pracy wykonują wolontariusze i jest im trochę przykro, że ważni urzędnicy i politycy, zmierzający na konferencje prasowe, podczas których nieraz chwalą się ich pracą, do nich nawet nie podejdą przybić piątki.
Wojna na Ukrainie wywróciła życie medyków z Ambulansu do góry nogami? Nie do końca. Od dawna służą ludziom. Przybyło po prostu osób w kryzysie bezdomności, potrzebujących opieki medycznej.
O ich niezwykłej pracy na ulicach Warszawy pisaliśmy w lutym. W zupełnie innej rzeczywistości, bo przedwojennej. Pokazaliśmy, że ci "warszawscy sprzątacze" nie boją się brudnych, zarobaczonych, brzydko pachnących pacjentów. Nie unikają fetoru gnijących ciał czy moczu. Opatrują, transportują, dają wsparcie psychologiczne. Wydobywają z bezdomności. Nikt im za to nie płaci, a ich poświęcenie rzadko bywa należycie doceniane.
By to wszystko robić nadal, potrzebują nową karetkę, bo dotychczasowa się rozpada. Dosłownie. Uszkodzone i wyeksploatowane jest w ich aucie wszystko - od silnika po sprzęt ratowniczy. Blachę żre rdza (zobacz zdjęcia w galerii na górze artykułu), drzwi otwierają na wertepach, nie można utrzymać temperatury bezpiecznej dla leków i pacjentów. Naprawy kradną mnóstwo czasu, który powinien być wykorzystany przez chorych. Przymusowe postoje są coraz częstsze. Dlatego zdecydowali się otworzyć na media i prosić o wsparcie ich zbiórki środków na nowy ambulans. Na instytucje państwowe nie mogą liczyć. Ewentualni darczyńcy proponują używany sprzęt, w niewiele lepszym stanie. Taki, na którym już się zarobić nie da i zamiast go złomować, lepiej "sprezentować" bezdomnym.
Nasz tekst spotkał się jak zwykle ze sporym odzewem czytelników Gazeta.pl. Przez moment wydawało się, że lada dzień uda się kupić nową karetkę, taką, która może pełnić niemal funkcję szpitala polowego - ze sprawnymi noszami, instalacją tlenową czy krzesełkiem kardio na wyposażeniu. Niemrawa zbiórka ruszyła i w krótkim czasie uzbierało się prawie 30 proc. potrzebnej, niebagatelnej sumy 400 tysięcy złotych.
Niestety, tylko na chwilę. Aktualnie na koncie są wciąż podobne pieniądze, a zbiórka na tę karetkę ginie wśród wielu innych, pewnie równie ważnych celów. Wśród nich karetki przekazywane do Ukrainy. Niewątpliwie słusznie, bardzo potrzebne, jednak chociaż jedna jest teraz potrzebna w Warszawie.
Co gorsza, już rozkręcona zbiórka była przez kilka dni zawieszona z powodu dodatkowej weryfikacji przez www.zrzutka.pl. Po powrocie nie może nabrać tempa. Czas ucieka. Dotychczasowa karetka już nie jest eksploatowana kilka godzin dziennie, ale nawet kilkanaście, bo uchodźcy docierają do Warszawy przez całą dobę. Oczywiście, ogrom pracy medyków jest wykonywany stacjonarnie, jednak sprawny pojazd jest niezbędny do przewozu pacjentów do szpitali, a także do przemieszczania się między dworcami - do przewozu osób, leków, sprzętu. Aż strach pomyśleć, jak długo jeszcze będzie to możliwe.
Wydawało się, że wraz z końcem zimy pracy będzie mniej i wóz jakoś dociągnie do zakupów. Niby zrobiło się cieplej, ale przyszła wojna i nowi potrzebujący. Trzeba się sprężyć, bo jednak auto nie dociągnie. Kto ma to zrobić? Bardzo smutne, że ludzie wykonujący tak ciężką pracę społeczną muszą jeszcze sami walczyć o pieniądze. I z hejtem.
Po co nowy wóz? Dość obrazowo wyjaśnia to Rafał "Raffi" Muszczynko, z zawodu inżynier gospodarki przestrzennej i technik informatyk, były dziennikarz, obecnie prowadzący własną firmę. Po godzinach - ratownik i kierowca Karety (tak w fundacji mówią o zdezelowanym ambulansie).
- Karetki używanej nie kupimy, ani nie dostaniemy, bo dobrych, sprawnych karetek używanych w zasadzie NIE MA. Nikt nie sprzedaje ani nie oddaje sprzętu, którym można jeszcze pracować i który może na siebie zarabiać w pogotowiu czy innej firmie. Niestety. Jak już pogotowie czy inne firmy medyczne się wyzbywają karetek, to najczęściej są to wozy 10-letnie lub starsze, z przebiegiem 400-700 tysięcy km, widoczną korozją, usterkami. Czasem siedzi w nich już drugi silnik i wszystko jest bardzo mocno wyeksploatowane. Słowem - wóz jak nasz.
Są takie oferty po kilkadziesiąt tysięcy złotych, czyli wcale nietanio. Po zakupie trzeba włożyć drugie tyle. Nikt nie inwestuje w sprzęt, który za chwilę idzie na sprzedaż. Raczej się z niego wyciąga, co lepsze i podmienia z tym, co gorsze w innych wozach. Praca auta w pogotowiu jest specyficzna - odpalanie po 20-50 razy dziennie, butowanie na zimno zaraz po odpaleniu, gaszenie silnika z rozpędzoną i rozgrzaną po ostrej jeździe turbiną, sporo jazdy na granicy możliwości auta, wjeżdżanie w takie miejsca, gdzie wielu właścicieli suwów by się obawiało.
Wóz z rynku zagranicznego? Poza tym wszystkim, co powyżej, dochodzi jeszcze problem z częściami - bo o ile buda jest typowym dostawczakiem, to wyposażenie bardzo się różni, czasem robione jest pod konkretnego klienta i unikalne. Potem w Polsce nie ma do tego części, ani serwisu. Wykręci się nietypowa śrubka ze stołu do noszy i masz problem, bo nie dokupisz, tylko będziesz tygodniami szukać w sklepach metalowych albo błagać tokarza, by ci jedną wykonał na zamówienie za ciężkie pieniądze. Zepsuje się modulator lub lampa w kogucie? Części mogą być dostępne np. we Włoszech, za 800 euro, i trzeba po nie pojechać, bo nie wyślą do Polski. Defibrylator wymaga okresowego serwisu? Przy sprzęcie zza granicy może go nie być w Polsce.
W Fundacji Ambulans z Serca mieli świadomość, że zbiórka publiczna sporych pieniędzy nie będzie łatwym rozwiązaniem. Inne wydały się jednak jeszcze gorsze. Piesze patrole? Są po prostu niemożliwe. Podczas jednego zwykle robią kilkadziesiąt kilometrów, bywa, zwłaszcza ostatnio, że nawet 130 km.
Torba medyczna to jakieś 20 kg, mamy takie trzy. Do tego plecak z tlenem (rzadko potrzebny, ale mieć trzeba), torba ratunkowa R1 (bo może trafić się wypadek), defibrylator (20kg) i masa innego sprzętu. W karecie to wszystko jest pod ręką. Spróbuj to sobie jednak wziąć na grzbiet, a daleko z tym pieszo nie zajdziesz
- dodaje Raffi i przypomina, że jest jeszcze oczywista część ich pracy, ktora wymaga sprawnego pojazdu - transport chorych. Zwykle tych, których nikt nie chce w "normalnych" karetkach.
Na początku wojny w Ukrainie można było odnieść wrażenie, że akurat w stolicy to tematu uchodźców praktycznie nie ma. Widzieliśmy tłumy na granicy, w punktach recepcyjnych w Przemyślu, Rzeszowie czy Chełmie. Problem zdawał się odległy od centrum, a tymczasem już od pierwszego dnia po napaści setki ludzi ciągnęły do Warszawy. To zrozumiałe. Aglomeracja kojarzy się przecież z większą szansą na pomoc, nocleg, pracę.
Rafał Muszczynko informację, że są potrzebni także uchodźcom, po raz pierwszy odebrał o drugiej w nocy, w sobotę, 26 lutego.
Siedem osób, w tym dzieci i osoby w ciąży jadą do mnie z Ukrainy. Potrzebuję waszej pomocy.
Ten wpis na Messengerze rozpoczął nowy rozdział w historii Ambulansu z Serca - ten, w którym pomagają już nie tylko bezdomnym warszawiakom, ale też tym, których z domów na Ukrainie wygoniła wojna. Faktycznie, już za pierwszym razem potrzebne było wsparcie medyczne, bo sygnał dotyczył osób nie tylko wyczerpanych długą podróżą, ale także dwóch poszkodowanych w wypadku drogowym, do którego doszło w pobliżu granicy. Jedna osoba miała niegroźne obrażenia żeber. Druga - kobieta w zaawansowanej ciąży - była w o wiele poważniejszym stanie: obrażenia głowy od odłamków szyby, obrażenia nóg i miednicy, zagrożenie ciąży. Diagnostykę przeprowadzono w warszawskim szpitalu LuxMed, ostatecznie pacjentkę przyjął szpital na Solcu. Chociaż nie działały jeszcze systemy informatyczne i formalnie nie było jasne, jak rejestrować i rozliczać takich pacjentów, wszystko odbyło się w życzliwej atmosferze i maksymalnie sprawnie. Finał z happy endem. Przyszła mama mogła opuścić szpital i odpoczywać w domu. Ten się dla niej znalazł. Dla pozostałych sześciu osób także.
Ekipa tymczasem rozpoczęła pracę na Dworcu Zachodnim, już z rozdania wojewody. W pierwszym pociągu nie było osób potrzebujących pomocy lekarskiej, ale potem już tak. Wielu. Dzięki dyżurom Karety, studentów Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego i innym organizacjom, a także prężnej wymianie informacji na grupie facebookowej Medycy dla Ukrainy, nikt potrzebujący nie został bez opieki. Wprowadzono nawet patrole dworcowe, by wyszukiwać tych, którzy mogą lekarza potrzebować, ale zdezorientowani czy wystraszeni sami nie podejdą do stanowiska.
Większość pacjentów nie wymagała transportu do szpitala. Raczej zwykłej konsultacji lekarskiej, jak w przychodni. Codziennie medycy z Karety udzielali takiego wsparcia ok. stu osobom.
Najczęstsze problemy?
Były też stany nagłe. Starszy pan jadący w bagażniku autobusowym (nigdzie indziej w autokarze nie było już miejsca) z podejrzeniem zawału został przekazany pogotowiu i zawieziony do szpitala.* Hospitalizacji wymagał też pacjent z udarem - wielogodzinne siedzenie w jednej pozycji w ciasnym autokarze sprzyja tworzeniu się zakrzepów. Kobieta w ciąży z krwawieniem z dróg rodnych i kilkumiesięczne dziecko z wysoką gorączką wymagali transportu "na bombach".
Dzięki sprawnej współpracy miejskiego pogotowia, różnym organizacji pozarządowych i Karety, warszawskie dworce mają w zasadzie całodobową obsadę medyczną. Ludzie przybywający do stolicy naprawdę mogą czuć się zaopiekowani.
Pomoc medyków jest najbardziej potrzebna zaraz po przyjeździe autobusów i pociągów z uchodźcami, ale z powodu opóźnień i braku informacji na dworcach wolontariusze muszą siedzieć właściwie non stop. Wielokrotnie przyjeżdżały autobusy, których nie było w rozkładzie. Wielogodzinna obsuwa pociągu przyjeżdżającego z terenów objętych wojną jest do wytłumaczenia, ale brak wiarygodnych informacji o opóźnieniu już nie.
- W poniedziałek pociąg z Dorohuska miał 600 minut opóźnienia.** Mam fotkę takiego z Chełma co miał 840 minut. I weź tu coś zaplanuj w temacie obsady na dworcu przy takim braku informacji. Masa pary idzie w gwizdek. Przecież załoga mogłaby się pojawiać wtedy, gdy mniej więcej wiadomo, że będzie pociąg i wysypią się tłumy. Ktoś jednak musiałby to koordynować - złości się Raffi i dodaje, że zdarzają się też komunikaty błędne:
We wtorek 2 marca popędziliśmy na sygnale na Dworzec Wschodni, bo miał przyjechać pociąg pełen rannych. Na miejscu była też Straż Pożarna i wiele innych karetek. Jedno, czego nie było, to pociągu z Ukrainy - ani z rannymi, ani ze zdrowymi uchodźcami.
Obecnie przybywający uchodźcy to ludzie, którzy już bezpośrednio doświadczyli wojny. Opowiadają, jak uciekali, a pomiędzy nimi spadały bomby i rakiety. Umierali ludzie.
Mówimy im, że tu są już bezpieczni, Ukraina wygra i wszystko się ułoży. Co więcej możemy? Pomoc psychologiczna będzie za chwilę tematem numer jeden.
Rafał Muszczynko przyznaje, że praca dla osób w kryzysie bezdomności i teraz, z osobami uciekającymi przed wojną, jest obciążająca, stresująca, ale daje też mnóstwo satysfakcji.
- Przedwczoraj w poczekalni Dworca Wschodniego dzieciaczki i dorośli dorwali się do gitary i zrobili minikoncert. Nie bardzo wiem, co śpiewali, ale brzamiło jak jakieś narodowe pieśni. Potem były podziękowania dla Polaków - to akurat zrozumiałem. Nie powiem, łezka się w oku zakręciła, bo dziękowano nam wielokrotnie, ale tak przejmująco jeszcze nie.
Rafał wierzy w sukces zbiórki. Ufa, że ludzie są z natury dobrzy, bo takie ma też życiowe doświadczenia.Przypomina, że już udało się zebrać 30 proc. potrzebnej sumy, a niewiele osób w to wierzyło. Coraz więcej ludzi rozumie, że pomaganie to kompetencja i czasem można zrobić naprawdę wiele dobrego dorzucając piątaka to zbiórki dla tych, którzy chcą i umieją pomagać. Nie odczuwasz straty w portfelu, a stajesz się częścią czegoś wielkiego. Piękna sprawa.
Co jakiś czas zaglądam na zrzutkę i moja wiara w ludzi jest tylko coraz większa, bo licznik się kręci. Raz szybciej, raz wolniej, ale jednak do przodu
- kończy Rafał Muszczynko.
* W związku z komentarzami sugerującymi, że w bagażniku zapewne podróżował dezerter, wyjaśniamy, że pan był niezdolnym do służby wojskowej emerytem, ok. 70 lat.
** Informacje dotyczące problemów z pociągami są jeszcze sprzed awarii - tekst powstał przed nią. Wolontariusze generalnie od początku narzekają na kiepską współpracę z PKP, a wręcz niechęć ze strony pracowników kolei (kilkakrotnie byli nawet wypraszani z dworca).