Świat, który istniał dawniej: ciężka droga spod Lwowa aż do Szprotawy. Krystyna nie może tego pamiętać, była maleńka. W Szprotawie pełno Sowietów. W mieszkaniu mama, tata i Rita. Rity też nie może pamiętać, ale w rodzinie powtarzali, że była całkiem fajną Niemką. Powtarzali, że zapukali Ruscy. Mama trzymała maleńką Krysię na rękach. - Niemkę dawać! - krzyczeli. Mama protestowała, przyłożyli jej lufę do czoła, więc pozwoliła im wziąć sobie tę Ritę.
Świat Krystyny, który istniał dotąd: szkoła (nie czuła się dobrze w grupie), uroda, talent, studia na wydziale malarstwa we Wrocławiu, akademik (wciąż nie czuła się dobrze w grupie), brak apetytu, brak snu, papieros od papierosa, szpital (niejasna diagnoza: załamanie nerwowe), miłość do artysty, dyplom z wyróżnieniem, macierzyństwo (Agnieszka, rocznik 1969).
Świat Krystyny, który istniał dotąd, rozpada się.
Na początku to jest nawet przyjemne: wyciąga z szafek garnki i talerze, jakiś papier, łyżeczki, świeczki. Wszystko jest jasne, świetliste. Będzie malowała martwą naturę. Nie czuje głodu, zimna, chęci snu, żadnej troski, strachu, żadnej ambicji, żadnego związku z ludźmi. Ale jeszcze chce, by ludzie na nią patrzyli. Wkłada najpiękniejszą sukienkę i maluje twarz. Okulary kładzie na kuchennym stole, nie będą jej potrzebne. Choć ma słabe oczy, teraz i tak widzi świetnie. Życie jest ekscytująco lekkie, świat barwny, słoneczny. Niektórzy specjalnie się odurzają, by poczuć tę lekkość, a i tak nie wszystkim się udaje.
Krystyna wchodzi w świat fikcji: jeszcze wie, że jej małe dziecko zostaje w domu bez żadnej opieki (mąż artysta żyje sztuką, niewiele go obchodzi). Już musi wyjść, już nie czuje się matką: obca, niedostępna, zamknięta. Twarz ma martwą, głos blaszany, oczy zagubione. Tak jest zajęta sobą, że tylko ze sobą potrafi rozmawiać. Albo z tym uśmiechniętym rycerzem, który akurat przykląkł wysoko na kościele świętej Elżbiety. Córka w domu czeka głodna, ale ma aureolę. Krystyna spostrzegła blask nad jej głową, akurat kiedy zamykała drzwi. Pięknie jest córce w aureoli.
Krystyna idzie ulicą: zwraca uwagę na ludzkie spojrzenia, gesty, kroki. Coś one muszą znaczyć, o coś tym ludziom chodzi, czegoś pewnie chcą. Jest już koło uniwersytetu, gdzie na pomnik Szermierza spadają samoloty: pięć ich spada, dwadzieścia, już sto pięć. Czarne, szybkie. Musi je pozabijać, bo niosą światu zło.
Nie ma już w niej ekscytującej lekkości, jest wielki ciężar, lęk w piersiach. Trzeba ratować ludzkość albo uciekać przed agentami bezpieki. Biegnie więc boso po śniegu, ma dwa jajka w kieszeni. Skąd te jajka i po co? Sama nie wie, sama się dziwi. Przystaje na skrzyżowaniu: samochody, które przemykają obok, wymagają pokierowania. Te mają jechać do dobrego, a tamte do złego świata.
Kieruje ruchem. Jest noc.
Ze świata, który się rozpadł, jeszcze wdziera się ostatni komunikat: dziecko chce jeść! Ale ona biegnie gdzieś znowu, by coś ratować. - Może ja nie powinnam urodzić? - pyta, kiedy mija psychoza. - Tyle było z tego cierpienia. Dźwigam tę winę do dzisiaj.
Dziecko w aureoli nie rozumie, co się dzieje w domu: ojciec przemyka z obrazami pod pachą, prawie nigdy go nie ma. Odchodzi wreszcie (po tym, jak Krystyna tnie sobie żyły), choć dalej mieszka za ścianą, parzy sobie herbatę w tej samej kuchni. Mama śmieje się albo chowa w kącie i tam płacze. Albo w piwnicy: tam ma kryjówkę, kiedy bardzo się boi. Mówi, że to Hades. Stamtąd zabierają ją do szpitala.
Dziecko wie: moja mama różni się od innych mam.
Chce do niej pojechać. Nie można.
Mamy nie ma kilka miesięcy, wraca, po roku znowu się zaczyna.
Dzieckiem opiekuje się babcia, ale niczego nie tłumaczy, nie wyjaśnia. Nie wie, jak tłumaczyć małej dziewczynce coś, co dorosłemu ciężko pojąć. Posyła wnuczkę do szkoły, gotuje jej obiad, tuli do snu.
Lekarz mówi Krystynie: to schizofrenia, pani nie jest zdolna do samodzielnego życia.
Babcia umiera, dziecko ma osiem lat.
Sąsiadki mówią: musisz się teraz opiekować mamą. Teraz ty jesteś za mamę odpowiedzialna. Uważaj, żeby mamie nic się nie stało.
Krystyna cierpi: widzi, że córka jest głodna, ale nie szykuje jej jedzenia. Nie robi prania, nie odrabia z nią lekcji. Opowiada jej jedynie o swoich tęsknotach, lękach, wizjach. Ktoś wali w drzwi.
Jest szczęśliwa, kiedy córka po raz pierwszy robi sobie herbatę i kroi kromkę chleba. Przyszli Sowieci, szukają Rity. Żeby ją zgwałcić, zabić, porzucić gdzieś w rowie.
Idzie do łazienki, wyrywa prysznic, woda płynie przez całe mieszkanie. Zmywa zło świata. Mówi: wszyscy o mnie wszystko wiedzą, to okropne.
W szpitalu zatrzaskują się drzwi, który to już raz?
Kiedy dziecko ma osiem lat, pragnie bliskości mamy bardziej niż czegokolwiek. Związek z mamą właśnie wtedy jest najsilniejszy. Dziecko do mamy jest przywiązane, klei się do jej spódnicy, plącze pod nogami, siada na kolanach.
Córka sama w domu, boi się nocy.
Lekarze mogliby zamykać cicho te drzwi. Wystarczy użyć tak zwanego trójkąta (klamki, którą noszą przy kluczach), ale im się nie chce. Kiedy drzwi trzaskają, kat ścina głowę kolejnej ofiary. Krystyna poci się, chowa w kącie. Lecą głowy, jak piłki. Krystyna czuje, jak lęk wchodzi jej w mięśnie, obezwładnia. Turlają się głowy. Woła o pomoc. I głowa jej córki leci. Płacze, nie może się ruszyć. I przyjaciele, których dawno nie widziała, też nie mają już głów.
Znajomi nie odwiedzają Krystyny. Mówią, że to dla nich za trudne. Nie współczują jej, bo chorym na schizofrenię się nie współczuje. Nie rozumieją jej. Okrucieństwem schizofrenii jest to, że nie jest do zrozumienia, nie jest na ludzki rozum. W zrozumieniu schizofrenii zdrowemu człowiekowi rozum przeszkadza najbardziej. Jak wraz z trzaskaniem drzwi mogą spadać głowy? To jak sen, mara, koszmar, nic nie trzyma się kupy, nie ma nad czym rozmyślać. Dla ludzi zdrowych schizofrenik jest daleki, obcy. Zdrowy nie jest w stanie uznać nawet ułamka jego doświadczeń za własne. A żeby komuś współczuć, trzeba znać jego cierpienie. Zdrowi współczują tym, których boli, i współczują ludziom starym, bo wiedzą, że ból i starość będą prawdopodobnie kiedyś także ich doświadczeniem. Schizofrenik irytuje zdrowych, budzi niechęć, strach. Jest wariatem. Wariatowi nie warto poświęcać uwagi. On ma swój świat, który nie jest światem ludzi zdrowych. Wariat - słowo, które wyklucza.
Zdrowi nie pojmują tego, co w schizofrenii najważniejsze: ci, których chory widzi w psychozie (śledzą go, trują, gwałcą, mordują), nie są realni, ale jego cierpienia są prawdziwe, rzeczywiste, potworne.
Znajomi Krystyny odchodzą.
Może to ona od nich odchodzi, izoluje się, zamyka. Woli chorych. Na przykład tę koleżankę, która mianowała się ordynatorem i rządzi całym oddziałem. A Krystyna przeciwnie: w szpitalu jest bezradna, bezwolna, bezbronna. Schizofrenia u każdego chorego wygląda inaczej: świat jest zły, ludzie groźni (urojenia prześladowcze); świat jest lepszy, ludzie szlachetni, a ja grzeszny (urojenia grzeszności); mam misję do spełnienia: polityczną, religijną, patriotyczną, naukową, artystyczną, świat dzięki mnie stanie się lepszy (urojenia wielkościowe); jestem najgorszy na świecie, najgłupszy, moje ciało gnije, jest próchnem (urojenia nicości); wszyscy umrą, zostaną zabici, kula ziemska się rozpadnie (urojenia katastroficzne). Są jeszcze urojenia zazdrości, urojenia hipochondryczne, ciąży, miłości itd. Są omamy słuchowe i omamy wzrokowe. Jedni widzą sześćdziesiąt trzy diabły wczepione w firankę, inni słyszą ocean, który płynie tu, by nas zalać. Strzelają karabiny, wyją wilki, jęczą kobiety, śmieją się trupy. U wszystkich chorych w psychozie jest lęk albo przynajmniej cień lęku.
Kiedyś zatrzaśnięte drzwi odcinały Krystynę od świata. Teraz jest inaczej: są telefony, przepustki, wyjście na spacer, do pracowni plastycznej albo do klubu na terenie szpitala. Przychodzą rodziny. Córka jest już dorosła, bywa u Krystyny codziennie. Pielęgniarki są miłe, lekarze mają czas, leki już tak nie otępiają. Kiedyś pacjent miał jeść, cicho siedzieć albo spać.
Leki zaczynają działać, ale psychoza jeszcze nie przeszła. Krystyna twierdzi, że to moment najgorszy, największe cierpienie: czasu jest za dużo, ciało jest obce, coś kaleczy człowieka od środka, środek boli. Emocje są silne jak nigdy: tęsknota, miłość, nienawiść, złość, strach. Nie chce się jeść, nie chce spać, choć ssie w żołądku i oczy same się zamykają. Człowiek wtedy rozumie, że jest sam. Im bliżej zdrowia, tym bardziej sam.
Kiedyś Krystyna rozmyślała o drugim mężczyźnie: będzie mu trzeba tłumaczyć, na co jest chora, jak cierpi w psychozie, jak się boi, jak wraca do zdrowia, jak choruje znowu. Trudno jest być z kimś, komu co jakiś czas realny świat się rozpada. Ciężko kochać kogoś, kto ucieka w fikcję. Trudno od kogoś tego wymagać. Przestała myśleć o drugim mężczyźnie.
Krystyna jest zdrowa: cicha, kulturalna, dobrze ubrana, dyskretnie się uśmiecha. Prowadzi warsztaty plastyczne dla psychicznie chorych. Dobrze się z nimi rozumie, ma miły głos, jest cierpliwa, nikogo nie próbuje naprawiać, wspiera tych w kiepskim nastroju, chwali zdolnych i niezdolnych, wszyscy ją szanują za ciepło i optymizm. A i ona dzięki ludziom nie daje się złym nastrojom: wstaje rano, bierze kąpiel, robi makijaż i wychodzi z domu. Chce towarzystwa, czyjegoś uśmiechu, akceptacji. Bywa - chyba codziennie - w galerii Na Solnym. Tam pracują jej koleżanki. Zawsze mają dla niej czas i życzliwość. Tam Krystyna sprzedaje wiatr, który maluje.
- Malarstwo zbliża mnie do ludzi - mówi. - Chcę lepiej żyć.
Maluje od tylu lat, a zrobiła tylko jedną wystawę. Nie mogła gromadzić obrazów, potrzebowała pieniędzy na jedzenie. Szczególnie na ten czas, kiedy nie może malować: kiedy jej mózg, jak mówi, odłącza się od ręki. Rysuje wtedy kreskę, dwie, jakieś fragmenty. I koniec, dalej nie może.
Kiedy jest zdrowa, maluje niestałość. Pracuje. Inni schizofrenicy (urzędnicy, nauczyciele, kucharki) nie mają wcale tak łatwo. Ich praca nie jest tak samotna jak malowanie. Pracują wśród ludzi. Ludzie widzą, jak się zaczyna psychoza, jak chory wchodzi w świat fikcji. Zwolnienie lekarskie, renta, odrzucenie.
Okres zdrowia w przewlekłej chorobie lekarze nazywają remisją. Najdłuższa remisja w schizofrenii Krystyny trwała aż cztery lata. - Narodziny wnuczki dały mi tyle siły - cieszy się. - Na wszystko jej pozwalam. Idziemy, gdzie tylko mnie zaprowadzi. Kupuję jej, co tylko zechce. Jesteśmy szczęśliwe.
O to czasem spiera się z córką. Ściślej: córka na nią krzyczy, że jest nieodpowiedzialna, nadopiekuńcza, niemądra. Córka jest porywcza. Ma trzydzieści trzy lata, a chciałaby, żeby matka wciąż traktowała ją jak niegrzeczną dziewczynkę. Kiedyś nie mogła być dzieckiem tak długo jak inne dzieci, więc dzisiaj pragnie, by mama wydawała jej polecenia. Albo żeby się wściekła i rzuciła talerzem o podłogę. Żeby krzyknęła, obraziła się, trzasnęła drzwiami. Tak, zdaniem córki, powinna zachowywać się matka.
Te pragnienia nigdy się nie spełnią.
Matka zachowuje się inaczej. - Wciąż widzę w córce małą dziewczynkę - mówi. Ale grzeczną: chwali ją, głaszcze i nie bardzo wierzy, by była już dorosła. Wyręcza we wszystkim: w sprzątaniu, zakupach, opiece nad dzieckiem. Ale wie, że to nie jest stałe. Kiedy wejdzie w kolejną psychozę, to córka będzie robiła jej herbatę, odwiedzała w szpitalu, pielęgnowała. Tylko na córkę może liczyć. Bez córki, tak jej się wydaje, zginie.
Marzy, by zrobić wystawę. Malować wiatr, niestałość, fragmenty. Zarobić dużo pieniędzy. Wyśle wtedy córkę w daleką podróż, żeby zobaczyła, jak świat jest wielki i piękny: inny od świata z dzieciństwa. I będzie się wtedy martwić, jak zawsze, kiedy córka jest gdzieś dłużej poza domem. Będzie niespokojna: wyjmie z szafek garnki, talerze, jakiś papier, świeczki.