Zwolnij, serce, zwolnij

Jeśli serce bije wolniej, dla naszego zdrowia jest lepiej. Być może powinniśmy mierzyć sobie puls równie często jak ciśnienie krwi i przywiązywać do wyników podobną wagę?

Nasze serce wykonuje każdego dnia tytaniczną pracę. Trzeba bowiem w tym czasie wykonać ok. 10 tys. skurczów i rozkurczów i przepchnąć 9 tys. litrów krwi. Jeśli pomnożymy to przez dni naszego życia, wychodzą iście gigantyczne liczby.

Z badań wynika, że liczba wszystkich skurczów serca w ciągu całego życia u różnych zwierząt jest do pewnego stopnia zaprogramowana genetycznie. Obwiązuje tu zasada: gdy serce bije szybko, zwierzę żyje stosunkowo krótko, a im się mniej spieszy, tym długość życia wzrasta. I tak np. żółw, którego serce kurczy się zaledwie sześć razy na minutę, ma szanse dożyć aż 177 lat, podczas gdy mysz, której serce pędzi z prędkością 240 uderzeń na minutę, żyje maksimum pięć lat. U ssaków daje się nawet wyliczyć matematyczną zależność pomiędzy długością życia a szybkością pulsu i przedstawić ją za pomocą linii prostej w układzie współrzędnych. Co ciekawe, człowiek od tej prostej wyraźnie odstaje - ze swoimi 70-80 uderzeniami serca na minutę powinien żyć średnio nie więcej niż dwadzieścia kilka lat. I tak kiedyś rzeczywiście było, ale dziś dzięki m.in. fantastycznemu rozwojowi medycyny oczekiwana długość ludzkiego życia jest ponadtrzykrotnie wyższa. A może korzystając z tego, że mamy doskonałe leki, moglibyśmy sztucznie obniżać sobie puls i dodatkowo przedłużać w ten sposób życie?

Lepiej 60 niż 90

Zastanówmy się najpierw, jaki jest prawidłowy, fizjologiczny puls ludzkiego serca. Wiadomo, że zmienia się on z wiekiem - u noworodka serce uderza 120 razy na minutę, natomiast u dorosłego za prawidłowy uznaje się puls równy 72.

- To liczba przyjęta nieco dogmatycznie - tłumaczy prof. Michał Tendera ze Śląskiego Uniwersytetu Medycznego w Katowicach. - Wiadomo, że np. u osób uprawiających sport serce z reguły bije wolniej, a u tych poddanych stresowi - szybciej - dodaje lekarz. - Częstość rytmu u poszczególnych osób dość istotnie się różni, z tym że przez lata zwykliśmy przyjmować, że jeśli mieści się w przedziale 60-90, wszystko jest w porządku. Dziś uważamy, że im puls wolniejszy (naturalnie w pewnych granicach), tym lepiej - podsumowuje prof. Tendera.

Ta zależność szczególnie odnosi się do osób już chorujących na serce i naczynia. Choroba wieńcowa sprawia, że serce jest gorzej zaopatrzone w tlen. Jeśli na dodatek bije zbyt szybko, deficyt tlenu jeszcze się pogłębia. Mogą temu towarzyszyć bóle wieńcowe (taki ból to nic innego jak wołanie serca o tlen). Zbyt szybki puls zwiększa ryzyko zawału i udaru, a także zgonu pacjenta. Dlatego lekarze często zalecają chorym oprócz innych leków stosować także te obniżające puls. Chodzi tu przede wszystkim o tzw. beta-blokery (specyfiki te nie tylko zwalniają akcję serca, ale także obniżają ciśnienie krwi). Pomogły one i pomagają nadal milionom chorych, choć - tak jak każdy lek - mają pewne działania uboczne. Źle tolerują je np. chorzy na astmę czy przewlekłą obturacyjną chorobę płuc, gdyż mogą one wywoływać skurcz oskrzeli i utrudniać oddychanie. Zdarza się, że beta-blokery obniżają libido, a mężczyznom utrudniają osiągnięcie erekcji. Dlatego od lat poszukiwano nowego specyfiku, który miałby zalety beta-blokerów, a pozbawiony byłby ich wad.

Udało się to młodemu badaczowi z Włoch dr. Dario DiFrancesco, który równo przed 30 laty odkrył pewien mechanizm związany z szybkością pracy serca. Działa ono niezależnie od woli, a automatyzm ów zawdzięcza dwóm skupiskom samonapędzających się komórek mięśniowych. Przez komórki te przenikają w obie strony jony sodu, potasu i wapnia, co jest podstawą ich działania. DiFrancesco wpadł na trop nowego, nieznanego wcześniej kanału (nazwano go kanałem f od "funny", czyli śmieszny), przez który przedostają się jony sodu i potasu. Okazało się, że jeśli się go zablokuje, serce natychmiast zaczyna bić wolniej.

Jakiś czas później odkryto substancję, która specyficznie blokuje kanał f. Stała się ona następnie podstawą leku zwalniającego akcję serca. Stosowny specyfik pod nazwą iwabradyna został zarejestrowany w Europie cztery lata temu.

Jak porządnie mierzyć puls

Wyniki pierwszego wielkiego badania z udziałem iwabradyny ogłoszono przed rokiem podczas zjazdu Europejskiego Towarzystwa Kardiologicznego w Monachium. Były one odrobinę rozczarowujące. Chorym na tzw. stabilną chorobę wieńcową, których serca z racji zażywania innych leków (w tym beta-blokerów) biły stosunkowo wolno, dodanie iwabradyny w niczym nie pomogło. Jeśli jednak puls przekraczał 70 uderzeń na minutę, iwabradyna poprawiała stan chorych. Rzadziej trafiali do szpitala, rzadziej kierowano ich na operację wszczepienia by-passów, lepiej znosili wysiłek fizyczny.

Podczas zakończonego w ubiegłym tygodniu tegorocznego spotkania Europejskiego Towarzystwa Kardiologicznego w Barcelonie przedstawiono najnowsze dane na temat iwabradyny. Okazuje się, że lek jest szczególnie skuteczny u pacjentów skarżących się na bóle wieńcowe. Nie tylko uwalniał ich od tych bóli, ale także chronił przed wylądowaniem w szpitalu z powodu zawału. Dotyczyło to szczególnie chorych, których puls wyjściowo przekraczał 70 uderzeń na minutę.

Eksperci zebrani w Barcelonie zwracali uwagę na to, że mierzenie pulsu jest wciąż niedocenianym badaniem. Prof. Ake Hjalmarson z Instytutu Chorób Serca i Płuc Uniwersytetu w Göteborgu (Szwecja) mówił, iż brakuje wciąż standardów, jak mierzyć puls: na siedząco czy stojąco, przez 15 czy 30 sekund, jak długo pacjent powinien odsiedzieć w gabinecie przed badaniem - minutę czy pięć, wreszcie, czy należy pytać o niedawne wypicie kawy lub wypalenie papierosa. Hjalmarson podkreślił też, że pomiar może różnić się w zależności od tego, czy wykonuje go lekarz, pielęgniarka, czy automat (najwyższy wynik jest na ogół w tym drugim przypadku - widok ładnej pielęgniarki wielu panom podnosi puls).

- Powinniśmy nie tylko wprowadzić jasne standardy pomiarów, ale także nadać im podobną rangę jak mierzeniu ciśnienia krwi - proponował Hjalmarson. - Warto też namawiać pacjentów, by mierząc ciśnienie, sprawdzali przy okazji puls i zapisywali oba wyniki - dodał lekarz.

Uwaga na sól

Naczelnym tematem tegorocznego spotkania w Barcelonie było zapobieganie chorobom serca. Choroba wieńcowa to pierwsza dziś przyczyna zgonów na świecie. Co więcej, przez najbliższe 20 lat się to nie zmieni. Z miażdżycą naczyń zmaga się prędzej czy później większość z nas i jedyne, co możemy tu zdziałać, to zdrowiej żyć - nie palić, mądrzej się odżywiać, nie przesadzać z solą, kawą, nasyconymi tłuszczami, a także bronić się przed siedzącym trybem życia, gdy podstawowym ruchem staje się ruch palców na klawiaturze komputera.

Sir Richard Peto z Uniwersytetu w Oksfordzie (Wlk. Brytania) zwracał uwagę na to, że pali dziś coraz więcej kobiet i że papierosy szkodzą im na serce jeszcze bardziej niż mężczyznom. Pocieszające jest jednak to, że po wyzwoleniu się z kilku-, kilkunastoletniego nałogu kobiece serce i naczynia mogą jeszcze wrócić do normy.

Prof. Jaakko Tuomilehto z Uniwersytetu Helsińskiego (Finlandia) opowiadał, jak w jego kraju udało się obniżyć spożycie soli i jak się to przełożyło na stan zdrowia obywateli. Od 1972 do 2002 r. dzienne zużycie soli w Finlandii spadło niemal o połowę (z 14 do 8 gramów na głowę dziennie). W tym samym czasie średnia wartość rozkurczowego (tego niższego) ciśnienia krwi spadła z 93 do 82. By to osiągnąć, Finowie namówili lokalnych producentów żywności do zmniejszenia ilości soli dodawanej do wędlin, mięsa, pieczywa, produktów mlecznych czy konserw.

Prof. Xavier Jouven ze szpitala im. Georges'a Pompidou w Paryżu namawiał do regularnego wysiłku fizycznego, prosząc jednak, by robić to z umiarem. Jeśli ktoś, kto siedzi stale przy biurku, próbuje w wakacje nadrobić wszystkie zaległości, może się to skończyć tragicznie. Okazuje się, że we Francji umiera nagle na serce podczas wykonywania ćwiczeń fizycznych aż tysiąc osób rocznie. Najwięcej ofiar zdarza się wśród rowerzystów, osób uprawiających jogging i grających w piłkę nożną. Umierają przede wszystkim mężczyźni, ich średnia wieku to 47 lat. Do większości wypadków dochodzi w miejscach publicznych - na stadionach, w parkach, klubach sportowych, siłowniach, a więc tam, gdzie są inni ludzie. Niestety, aż w połowie przypadków świadkowie zdarzenia boją się udzielać pomocy i ograniczają się do wezwania fachowej pomocy. - Tymczasem rozpoczęcie reanimacji przed zjawieniem się pogotowia zwiększa czterokrotnie szansę na przeżycie - podkreślał prof. Jouven.

Więcej o: