Źródłem nowych infekcji okazał się terminal lotniska Changi. Singapur wydawał się dotąd dobrze kontrolować pandemię. Kraj nadal przestrzegał kilku zasad bezpieczeństwa epidemiologicznego. Nie wolno było zatem gromadzić się w miejscach publicznych w więcej niż osiem osób, wesela i inne tego typu uroczystości miały ograniczaną liczbę uczestników, nie działały nocne kluby.
Zarazili się jednak pracownicy lotniska obsługujący podróżnych z krajów wysokiego ryzyka, przede wszystkim z Azji Południowej. Z lotnika wirus z łatwością przeniósł się na mieszkańców miasta. Jest to przede wszystkim wariant indyjski, uznawany przez Światową Organizację Zdrowia za wysoce niepokojący (taki status mają też inne warianty, w tym brazylijski i południowoafrykański).
Władze Singapuru zareagowały na tę sytuację, oddzielając pasażerów przybywających z krajów wysokiego ryzyka od pasażerów z regionów o niskim wskaźniku zakażeń. Także personel obsługujący różne strefy jest teraz od siebie odseparowany. Singapur nie zdecydował się jednak na całkowite zamknięcie kraju.
- My nie jesteśmy jak Chiny, które potrafią całkowicie zamknąć swoje granice. Nasza reputacja i nasza gospodarka związane są z naszą pozycją jako centrum handlu - mówi reporterowi BBC prof. Teo Yik Ying, dziekan NUS School of Public Health.
Prof. Yink jest jednak dobrej myśli. Uważa, że Singapur jest nadal w korzystniejszej sytuacji niż reszta świata i zdoła powstrzymać wybuch epidemii.
Singapur jak dotąd potwierdził ponad 61 tys. zakażeń koronawirusem i 31 śmiertelnych ofiar.
Tajwan natychmiast zamknął granice, gdy pojawiły się pierwsze doniesienia o SARS-CoV-2. Surowe obostrzenia, testy i śledzenie dróg zakażenia dały efekty i w kraju nie doszło do masowych zachorowań. Stabilna sytuacja epidemiologiczna i praktycznie brak nowych infekcji uspokoiły władze i mieszkańców wyspy. Kraj popadł w samozadowolenie.
Co to w praktyce oznacza? Prof. Hsien-ho Lin z National Taiwan University wyjaśnia w rozmowie z BBC, że szpitale niemal przestały testować chorych pod kątem COVID-19. - Nawet w przypadku osób mających objawy istniało ogólne przekonanie, że prawdopodobieństwo wystąpienia COVID-19 jest zasadniczo zerowe - mówi prof. Liu.
Uważano, że wirus "nie przebije się" przez silnie strzeżone granice Tajwanu. Jednak nie da się dzisiaj tak całkowicie odciąć kraju od świata zewnętrznego.
Koronawirus pojawił się najpierw wśród kilku pilotów China Airlines, którzy nocowali w hotelu Novotel w pobliżu lotniska Taoyuan. Wcześniej rząd skrócił czas obowiązkowej kwarantanny dla niezaszczepionych pilotów linii lotniczych z 14 do 3 dni. Tak do kraju przedostał się wariant brytyjski koronawirusa, który zaczął się następnie rozprzestrzeniać wśród bywalców tajwańskich herbaciarni i salonów masażu.
Ekspert zauważa, że Tajwan zbyt wiele uwagi poświęcał kontroli granic, a za mało sytuacji wewnętrznej. Pozwolił na masowe odwiedzanie centrów rozrywki, nie był też zbyt skuteczny w znajdowaniu "kontaktów", czyli osób potencjalnie zakażonych po wizycie w tzw. dzielnicy czerwonych latarni.
Wyspa licząca prawie 24 miliony ludzi, od początku pandemii odnotowała 1682 infekcji i 12 zgonów związanych z Covid.
Oba kraje mają ponadto trudności z dostępem do odpowiednich ilości szczepionek. Jak podaje BBC, do tej pory Tajwan otrzymał zaledwie 300 tys. dawek na 24 mln mieszkańców. Jest to preparat AstraZeneca, który w dodatku wzbudza w Tajwańczykach obawy, co jeszcze bardziej hamuje cały proces szczepień. Tajwan pracuje też nad dwiema własnymi szczepionkami na COVID-19.
W Singapurze około 30 proc. obywateli dostało co najmniej jedną dawkę szczepionki. To najwyższy wskaźnik szczepień w Azji Południowo-Wschodniej. Kraj szuka możliwości zakupu większej liczby szczepionek. Rozpoczął własnie współpracę z producentem szczepionki - firmą BioNTech. W Singapurze ma powstać oddział BioNTech-u oraz fabryka szczepionek.
Źródła: BBC.com