Cztery miliony szczepień przeciw COVID-19 przez 2,5 miesiąca to z pewnością nie jest taki zły wynik. Ciągłe zawirowania związane z dostawami szczepionek czy początkowe trudności organizacyjne w wielu krajach skutkują podobnymi lub gorszymi efektami. Jeśli takie tempo uda się utrzymać, jest szansa, że początkowy, stworzony przez nas optymistyczny harmonogram uda się jednak zrealizować.
To, co zdecydowanie wychodzi najgorzej, to ustalanie zasad dotyczących kolejności szczepień. Chaos i konsekwentny bałagan występują w zasadzie na każdym etapie. Poszczególne grupy kwalifikowane do etapów szczepień są rozszerzane, eliminowane, przesuwane, ograniczane, zawieszane i z pewnością nie da się tego wytłumaczyć jedynie dynamiką pandemii. Nawet członkowie Rady Medycznej przyznają, że nie rozumieją obowiązujących zasad, które przecież podobno tworzą.
Konkrety?
Gdy poprosiliśmy o podsumowanie tego etapu Ministerstwo Zdrowia, oczywiste stało się, że zakończenie szczepienia wybranej grupy nie oznacza zaszczepienia wszystkich chętnych z danej grupy. Co więcej: w oficjalnych danych trudno mówić o przejrzystości. Według nich do końca stycznia w ramach grupy zero zaszczepiono:
Problem w tym, że w Polsce według danych Naczelnej Izby Lekarskiej jest niewielu ponad 150 tysięcy lekarek/lekarzy, a pielęgniarek/pielęgniarzy, wg Naczelnej Izby Pielęgniarek i Położnych, ponad 295 tysięcy.
Zatem: trudno mówić o placówkach medycznych jako miejscach bezpiecznych, gdy ponad 40 proc. pielęgniarek/pielęgniarzy jest wciąż przed szczepieniem.
Czepiamy się sugerując, że zaszczepiono więcej lekarzy, niż w ogóle ich jest? Najpewniej wliczono do nich inne grupy (np. studentów czy personel techniczny)? Oczywiście, zapytaliśmy o to w Ministerstwie Zdrowia. Oficjalna odpowiedź Joanny Koc z Biura Komunikacji MZ:
W imieniu rzecznika prasowego uprzejmie informuję, że w każdej kategorii są osoby z tej właśnie kategorii.
Pierwotnie planowaliśmy przedstawiać wyłącznie relacje osób, które są już zaszczepione dwiema dawkami. Okazało się jednak, że na każdym etapie sporo się dzieje i właściwie nikt nie może być pewien, kiedy proces zakończy.
Wprawdzie udało się to już pani Magdzie, recepcjonistce z poradni okulistycznej*:
a także pani Jadwidze (chociaż drugą dawkę otrzymała z trzydniowym opóźnieniem):
jednak pan Jan (drugi bohater odcinka o seniorach) dopiero trzeciego marca doczekał się pierwszej dawki, (należy do grupy 80+).
Pierwszy raz w życiu byłem na Stadionie Narodowym. Nie tak to sobie wyobrażałem, ale jestem bardzo szczęśliwy
- żartuje i zaraz dodaje, że chciałby nie czekać na drugą dawkę równie długo, jak na pierwszą.
Teoretycznie pan Jan ma to zagwarantowane, ale osoby, które jeszcze czekają na pierwszą dawkę (w tym wielu seniorów), będą już szczepione według innych zasad (do 6-12 tygodni od pierwszego szczepienia, w zależności od rodzaju szczepionki). Tymczasem jeszcze niedawno eksperci przekonywali, że takie rozwiązanie jest niemożliwe ze względu za zalecenia producenta. Kiedy jednak zmieniła się opinia w tej sprawie Europejskiej Agencji Leków, nowe rozwiązania wprowadzono także w Polsce.
Tak czy owak - nasi rozmówcy to szczęściarze, wybrańcy, którym udało się już do programu szczepień realnie wskoczyć. Nie kryją radości, że się im udało. Zwłaszcza, że ciągłych zmian i bałaganu mają już dość lekarze rodzinni i część z nich myśli o rezygnacji z udziału w programie szczepień.
Pani Beata, przedszkolanka z Warszawy, ma już szczepienie za sobą. Zapisała się w pracy. Pojechała do do wyznaczonego punktu na określoną godzinę i szczepionka tam rzeczywiście na nią czekała. Niestety, nie zna nawet w przybliżeniu terminu drugiej dawki, bo dokładnej daty nie podano, a jedynie informację, że "jakoś na przełomie kwietnia i maja".
Przyznaje, że możliwość szczepienia dosłownie ją uskrzydliła.
- Pracuję w niewielkiej placówce. Opiekujemy się dziećmi niepełnosprawnymi. Przerwa w zajęciach akurat u nas była krótka, tylko wiosną 2020, kiedy zamknęło się praktycznie wszystko. Koronawirus nie doświadczył nas jakoś szczególnie, chociaż były przypadki zakażeń w rodzinach dwojga podopiecznych. Same dzieci oficjalnie nie chorowały na COVID-19, chociaż zdarzały się jakieś infekcje:katar, kaszel, gorączka. Nikt jednak nie miał możliwości zweryfikowania przyczyny, bo lekarze nie kierowali z powodu takich objawów na testy. Generalnie nasze przedszkolaki chorowały mniej niż w poprzednich latach. Nie było też przypadków podrzucania przeziębionych maluchów do placówki. Wszyscy na siebie uważaliśmy, bo zależało nam i rodzicom, żeby dzieciaki mogły bezpiecznie kontynuować terapię zajęciową - mówi pani Beata i dodaje:
- Nikt nie marudził, że mierzymy gorączkę, albo że trzeba chwilę poczekać przed wejściem, żeby nie było tłoku w maleńkiej szatni. To niby nic takiego, ale zdarzało się, że dzieciaki się denerwowały, bo większość z nich źle reaguje na wszelkie zmiany ze względu na autyzm i problemy ze spektrum zespołu Aspergera. Bywało, że maluch zdzierał mamie maseczkę czy szarpał klamkę. Udało się jednak jakoś zachować spokój. Przetrwać bez większych zgrzytów.
Oczywiście nie było mowy o zachowaniu dystansu między dziećmi czy opiekunami. Początkowe zalecenia różnych "specjalistów" dla placówek traktowaliśmy jak nieśmieszny dowcip. Niby co miałabym zrobić, kiedy Jasiek próbuje niespodziewanie się do mnie przytulić? Jak mam pomóc przy jedzeniu Julce? A co z przewijaniem, integracją sensoryczną?
- Dzieci nie przychodzą do nas tylko po to, żeby rodzice trochę odpoczęli. Każde z nich ma po kilka godzin zajęć terapeutycznych. Pandemia nie zatrzymuje czasu, a utrata takich zajęć to byłyby straty nie do odrobienia. Lepiej pracować trochę z obostrzeniami niż wcale - to chyba jest oczywiste. Funkcjonowaliśmy i wciąż funkcjonujemy, mimo szczepień, jak taka powiększona rodzina. Między sobą dość blisko, ale poza tym ograniczamy do minimum kontakty towarzyskie. Czy to się zmieni za kilkanaście dni, gdy będzie już zaszczepiony cały personel? Według mojej wiedzy - nie. Przecież szczepienia nie objęły rodziców naszych wychowanków, samych dzieci, a i my po szczepieniu być może wciąż będziemy koronawirusa roznosić. Ochrona ma przecież dotyczyć na pewno tylko szczepionego, ale co do możliwości zakażania innych, wciąż nie wiadomo nic na 100 proc.
Nie jestem epidemiologiem ani lekarzem, ale kiedy pan minister Niedzielski stwierdził, że będziemy mieć trzecią falę, bo ludzie balowali w Zakopanem, to wściekłam się, że ktoś z nas idiotów robi. Harce na Krupówkach były w sobotę, a już w poniedziałek odnotowano skok zakażeń. Serio, nawet my, prości ludzie, coś niecoś już o dynamice epidemii wiemy. Ci imprezowicze nie zdążyli jeszcze do domów wrócić, mieć pierwszych objawów, kichnąć na kogoś w autobusie, a statystyki już poszybowały?
- Oczywiście, nie pochwalam tego, co się tam stało. Sama nie chodzę nawet na domówki, ale nie mam wątpliwości, że to powrót dzieci do szkół po feriach spowodował przede wszystkim wzrost zachorowań. Balety zakopiańskie co najwyżej mogły wzmocnić ten trend. Jesienią było przecież tak samo (szkoły otwarto i ruszyła druga fala, która miała nam nie grozić), a wciąż lekceważono rolę szkół w szerzeniu epidemii. Jasne, wypłacenie rodzicom postojowego to wielkie obciążenie dla budżetu. Straty edukacyjne dzieci przez nauczanie zdalne są niezaprzeczalne i dlatego próby przywrócenia nauki stacjonarnej doskonale rozumiem. Natomiast już tego przekazu i marginalizowania problemu - zupełnie nie. Tym bardziej się cieszę, że ktoś się wreszcie opamiętał i postanowił nauczycieli szczepić - mówi pani Beata.
Trochę się bałam, kiedy ogłosili, że będziemy szczepieni przeciw COVID-19 w pierwszym etapie, że zaraz zacznie się nagonka, bo zawsze można znaleźć bardziej potrzebujących. Tymczasem nawet prababcia naszego podopiecznego stwierdziła, że chętnie oddałaby nam swoją szczepionkę, gdyby to gwarantowało ciągłość pracy placówki. Ludzie nie chcą dzieciaków w domach.
- Zresztą, pracownicy przedszkoli jakoś nie są za mocno kojarzeni z tymi szczepieniami, a nauczyciele? Nikt im nie zazdrości. Przynajmniej ja nie słyszałam pomstowania na takich "wybrańców". Jednak belfer to nie policjant czy żołnierz. Po Strajku Kobiet "stróże prawa" nie mają dobrych notowań. Trudno ich kojarzyć z niezbędną ochroną obywateli podczas pandemii - twierdzi pani Beata.
Nasza rozmówczyni wcale nie jest jednak przekonana, że rzeczywiście to pracownikom oświaty są najbardziej potrzebne szczepienia.
- Mam 33 lata, czyli jestem starsza od nauczycielki z Bemowa, która zmarła na COVID-19. Zmarło już tak wielu pracowników oświaty. Jak miałabym się nie bać koronawirusa? - mówi, ale zaraz dodaje:
- Oczywiście, gdybym nie pracowała w przedszkolu, nie bałabym się mniej. Przecież zakazić można się praktycznie wszędzie, wirus jest coraz bardziej zaraźliwy, a w mediach słyszę, że wśród osób hospitalizowanych i zmarłych coraz więcej takich, których pesel zaczyna się na 7 czy 8 (czyli czterdziestolatków i trzydziestolatków, przyp. red.).
Nie zmienia to jednak statystyk, które pokazują, że w największym stopniu zagrożone jest zdrowie i życie osób przewlekle chorych i seniorów. Na szczęście nie muszę mierzyć się z wyrzutami sumienia, skoro dostałam szczepionkę, która nie nadaje się dla pacjentów i osób starszych.
- To w sumie dość szczęśliwe zrządzenie losu, że można trochę z konieczności realizować szczepienia dwóch prędkości (jak to ładnie określił jakiś ekspert) - osób najbardziej zagrożonych i tych, którzy nakręcają gospodarkę, przywracają normalność. Moja babcia żartuje, że jeśli nas wszystkich dopadnie wirus, to zaszczepieni seniorzy przecież nie zrobią zakupów, nie popędzą do apteki. Ma trochę racji...
Rzeczywiście, szczepionka AstraZeneca obecnie nie jest rekomendowana w Polsce dla osób po 69. roku życia. Wcześniej Rada Medyczna nie zalecała jej u osób po 65. roku życia, a jeszcze wcześniej dla osób po 60. roku życia. Podobne zmiany w zaleceniach obserwowane są także w innych krajach. Początkowo brakowało wiarygodnych wyników badania bezpieczeństwa wśród seniorów. W świetle najnowszych informacji zalecenia się zmieniają, chociaż wciąż obowiązują większe ograniczenia dotyczące wieku i ogólnego stanu zdrowia szczepionych.
- Nie rozumiem, o co chodzi tym przedstawicielom nauczycieli, którzy protestowali przeciw szczepionce AstraZeneca. To nie są dobre czasy na grymaszenie, kapryszenie i wydziwianie. Zamiast się cieszyć, że można zmniejszyć ryzyko zachorowania, straszyli, zniechęcali, jakby nie rozumieli, że lepszy rydz niż nic. Nie miałam wątpliwości nawet przez chwilę, czy się szczepić. Jestem zdrowa, więc nie bałam się ewentualnych skutków ubocznych. Ta szczepionka jest zarejestrowana, przeszła wszelkie testy, działa, chroni przed szpitalem i śmiercią. Czego chcieć więcej? - pyta retorycznie pani Beata, chociaż przyznaje, że sama dość ciężko "odchorowała" szczepienie.
- Przez kilka godzin nic się nie działo i nawet zaczęłam się bać, że dostałam placebo - żartuje - ale w nocy przekonałam się, że to nie żarty:
Powtarzałam sobie, że nasze przedszkolaki po różnych szczepionkach przychodzą prosto do przedszkola i funkcjonują normalnie. Zakładałam, że te doniesienia na portalach społecznościowych o złym samopoczuciu zaszczepionych nauczycieli to gruba przesada, a jednak na wysoką gorączkę nie ma mocnych. Dosłownie ścięło mnie z nóg i musiałam wziąć wolne do końca tygodnia. Nie ja jedna - wszystkie koleżanki z pracy gorączkowały. Na szczęście nie szczepiłyśmy się jednego dnia i nie trzeba było zamknąć przedszkola.
- Nie słyszałam chyba o nikim, kto nie czułby się źle po tym szczepieniu - zastanawia się pani Beata - Tak samo, jak nie znam nikogo, kto narzekałby po szczepionce mRNA na coś więcej niż ból ramienia. Przynajmniej po pierwszej dawce, bo podobno z drugą już jest różnie. Czy to mnie zniechęca do szczepień? Skądże! Jak takie dolegliwości w ogóle można porównywać do zagrożeń, które niesie za sobą zakażenie koronawirusem? Już nie mogę się doczekać drugiej dawki.
* Wszelkie dane pozwalające na identyfikację naszej rozmówczyni zostały zmienione, poza kluczowymi dla samego tematu szczepień. Pani Beata także poprosiła o zmianę niektórych informacji identyfikacyjnych.