To nie jest wstrząsająca historia z ofiarami w tle. To tylko zwykła opowieść o komplikowaniu prostych spraw i utrudnianiu ludziom życia podczas pandemii. O złej organizacji służb, nielogicznych systemach kontroli i ich poważnych konsekwencjach.
Pamiętacie, jak politycy (zarówno z pozytywnym, jak i negatywnym wynikiem testu w kierunku COVID-19), choćby były minister zdrowia, twierdzili, że przed czasem została z nich zdjęta kwarantanna?
No to posłuchajcie, co spotkało panią Dorotę*.
Pani Dorota pracuje w zakładzie opieki zdrowotnej w Warszawie. Odpowiada między innymi za triaż chorych, dlatego jest szczególnie narażona na zakażenie koronawirusem. W sytuacji, gdyby była nosicielką SARS-CoV-2, mogłaby zakazić wiele osób, w tym personel placówki i pacjentów bez covidu.
Gdy 22 października zaobserwowała u siebie pierwsze niepokojące objawy, od razu spróbowała umówić się na wizytę lekarską, zwłaszcza że miała spore wątpliwości, co jej dolega. Brak gorączki raczej od początku nie wskazywał na COVID-19, ale pokasływanie i niewielki katar (ostatnio oceniane jako objaw dominujący infekcji koronawirusowej w Warszawie) było źle odbierane przez otoczenie. Pani Dorota bardziej martwiła się zmęczeniem (chociaż styl życia w znacznym stopniu go usprawiedliwiał) i niskim ciśnieniem tętniczym. W czwartek nie udało jej się jednak dostać do lekarza, nawet na wizytę telefoniczną, sytuacja powtórzyła się w piątek. Była w zbyt dobrym stanie, by zawracać komuś głowę na ostrym dyżurze. Zdecydowała się więc wykorzystać urlop wypoczynkowy, ku uciesze zaniepokojonych koleżanek z pracy i niezadowoleniu szefa, narzekającego na braki kadrowe i już część personelu na kwarantannie.
W poniedziałek dodzwonić się udało. Chociaż objawy infekcji niemal ustąpiły, ale pozostało zmęczenie i problemy z ciśnieniem, lekarka zaleciła badanie w kierunku SARS-CoV-2. Uprzedziła jednak, że nie da się go zrobić tego samego dnia, bo "są straszne kolejki", a punkt pobrań jest czynny do 15.00. To standard. Po 15.00 koronawirus najwyraźniej odpuszcza.
We wtorek, już 27 października, pani Dorota pojechała do najbliższego punktu pobrań, wskazanego przez lekarza.
Całe szczęście, że pojechałam samochodem i mogłam w nim wygodnie siedzieć. Kolejka miała prawie kilometr. Szokujące. Druga kolejka była dla chorych pieszych. Jak był tam ktoś, kto wirusa nie miał, na pewno się zakaził
- relacjonuje pani Dorota i dodaje, że badania we wtorek nie zrobiła:
Kilka godzin czekania i dosłownie przed nosem zatrzasnęli mi drzwi. Naprawdę nie można było wskazać wcześniej ostatniego pacjenta, którego jeszcze z kolejki przyjmą? Nie czekalibyśmy bez sensu.
Cóż, najwyraźniej nie można. Takie sygnały o odprawianiu chorych płyną z całej Polski.
Cieszę się, że wymazano mnie tym samym patyczkiem najpierw z gardła, potem z nosa, bo gdyby było odwrotnie, zwymiotowałabym
- żartuje pani Dorota i życzliwie uprzedza, że to nie jest badanie bolesne, ale też przyjemność żadna. Kobieta była jednak bardzo szczęśliwa, że się udało. W środę, 28 października wreszcie zrobiono jej badanie. Straciła pół dnia, pojechała tam od świtu. Ważne, że się udało.
Koleżanki w pracy coraz bardziej się denerwowały, że nie ma mnie kto zastąpić. Szef męża pieklił się, że nie realizują planu w zakładzie. Młodsza córka nie chodziła do szkoły. Ile tak można?
No można, jak się okazuje, długo.
Na wynik czekałam do 30 października. Był wieczorem. NEGATYWNY. Sprawdziłam w internecie, bo dostałam w laboratorium kod, który to umożliwiał. Krótko po decyzji premiera o zamknięciu cmentarzy. Nie planowałam wyjazdu na groby, tylko powrót do pracy. Tymczasem dopiero zaczęły się schody.
Wynik pani Doroty arch. pryw.
Pani Dorota od razu zadzwoniła do koleżanki, żeby pochwalić się wynikiem i zapowiedzieć powrót do pracy. Usłyszała jednak, że to niemożliwe, bo w systemie funkcjonuje jako osoba na kwarantannie do szóstego listopada. Nie chciała w to wierzyć.
Jak słyszałam wcześniej, że trzymają negatywnych na kwarantannie, myślałam, że to fake newsy.
Jeszcze większe zdziwienie wzbudziły odwiedziny policji. Policjanci z rozbrajającą szczerością przyznali, że wiedzą o negatywnym wyniku, ale kwarantanna nie jest oficjalnie zdjęta, to obowiązek pozostawania w domu jest utrzymany.
Byłaby zabawa, gdyby mnie nie zastali. Wlepiliby mi mandat? Zrobili sprawę? To jest więcej niż absurd.
Od bardziej doświadczonych w kwestii kwarantanny znajomych z pracy pani Dorota dowiedziała się, że trzeba dzwonić do sanepidu z prośbą o zdjęcie kwarantanny. Po wielu próbach udało jej się dodzwonić drugiego listopada. Okazało się, że "kwarantanna się zdejmuje automatycznie po 24 godzinach, no ale jakoś się nie zdjęła". Dlaczego? Bo są nowe wytyczne dotyczące kwarantanny, ale nie ma jeszcze przepisów wykonawczych, wdrożenie ich musi potrwać... A pani Dorota ma siedzieć w domu.
Sanepid poradził jeszcze, żeby zadzwoniła na policję i tam sprawdziła, czy wciąż widnieje wśród osób na kwarantannie. Widniała aż do rana, trzeciego listopada, chociaż formalnie została zdjęta drugiego, najpewniej w godzinach wieczornych/nocnych. Dlaczego to ważne? Trzeciego nie mogła rano pójść do pracy, bo była w bazie policji, a teraz musi za ten dzień wykorzystać urlop wypoczynkowy, bo jednak już nie była na kwarantannie.
Dziś pani Dorota i wiele innych osób, także tych, które robiły testy później niż ona, mogło wrócić do pracy. Wczoraj znikła z bazy osób na kwarantannie. Trzeba mieć nadzieję, że nowe przepisy będą wszędzie właściwie interpretowane, a bezsensowna izolacja innych osób przestanie być normą.
Pani Dorota cieszy się wolnością także dlatego, że wiele wskazuje na to, że jej objawy były spowodowane dwoma różnymi problemami: zwykłym przeziębieniem i schorzeniem nerek, więc konieczna będzie pogłębiona diagnostyka i zupełnie inne leczenie. Oczywiście wizyta u specjalisty graniczy z cudem, zwłaszcza teraz, gdy premier Morawiecki zapowiada narodową kwarantannę, ale przynajmniej lekarz pani Doroty już wie, jak dalej postępować z pacjentką i nikt nie odmówi jej konsultacji z powodu podejrzenia covidu.
Tak czy owak, realnie kwarantanna pani Doroty trwała dwa tygodnie (wliczając prywatny urlop), a teraz zdziwienie, że brakuje rąk do pracy. Gdyby tak, zamiast kolejnych obostrzeń, pomyśleć o sensownym egzekwowaniu tych, które już są? Gdyby pomyśleć nad sensownością zaleceń i usprawnieniu systemu informatycznego? Ta pandemia nie jest z nami od tygodnia czy dwóch, tylko od wielu miesięcy.
Może nie ma jednak sensu wysyłać policji na kontrole do zdrowych, a warto skupić się na prewencji, choćby wymaganiu prawidłowego noszenia maseczek? Takie historie ośmieszają generalną strategię walki z pandemią. Nie ma się z czego śmiać. Giną ludzie.
* Imię i niektóre szczegóły, pozwalające na identyfikację, zostały zmienione.