Kiedy miesiąc temu pisaliśmy o sytuacji w jastrzębskich kopalniach, oficjalnie było tam zaledwie kilku zakażonych górników. Dowodziliśmy, że na dole nie ma możliwości przestrzegania zasad społecznego dystansu, bo ścisk panuje w łaźniach, windach czy podziemnych pociągach, więc to w krótkim czasie musi się zmienić na niekorzyść.
Dziś są setki nosicieli wirusa SARS-CoV-2 i trudno uwierzyć w opanowaną sytuację. Zdecydowana większość zakażonych podobno nie ma żadnych objawów, a rodziny górnicze są niemal wolne od koronawirusa, ale trudno ustalić, skąd to niby wiadomo. Lokalny sanepid okazał się zupełnie niewydolny, wiele osób jest wciąż przed testami lub od wielu dni nie zna wyników badań. Interwencja prezydent miasta Anny Hetman w Ministerstwie Zdrowia na pewno nie rozwiąże problemu w najbliższych dniach. Potrzebne jest uruchomienie nowego punktu sanepidu w mieście - teraz obsługuje je oddział w pobliskim Wodzisławiu Śląskim. Kuriozalny jest fakt, że Jastrzębie ma ok. 90 tysięcy mieszkańców i brak oddziału, a Wodzisław jest o połowę mniejszy. Efekt? Giną próbki, wyników nie ma nawet przez kilkanaście dni, opóźniają się wyznaczane badania itd. (1).
Pewnie dopiero za kilka tygodni dowiemy się, jak naprawdę sytuacja wygląda, bo wtedy poznamy wyniki testów wielu krewnych zakażonych górników. Jedno jest pewne - specyfika miasta Jastrzębie-Zdrój raczej sprzyja epidemii, niż daje nadzieję na szybkie szczęśliwe zakończenie koronawirusowej historii.
Przed pandemią chyba niewiele osób kojarzyło Jastrzębie-Zdrój ze Śląskiem, chociaż w mieście i jego najbliższym otoczeniu jest kilka kopalń węgla kamiennego: Pniówek, Borynia-Zofiówka (połączone dwie kopalnie), Jastrzębie-Bzie (również z połączenia dwóch zakładów). Należą do Jastrzębskiej Spółki Węglowej.
Urodziłam się i wychowałam w Jastrzębiu-Zdroju*. Regularnie spotykałam ludzi, którzy, słysząc nazwę miejscowości, nie mieli pojęcia, skąd jestem i podejrzewali, że znad morza. Niektórym coś mówiła nazwa kopalni - Manifest Lipcowy - kojarzyli ją z walką o demokrację, ze wspólną pacyfikacją z kopalnią Wujek. Słusznie, dziś dawny Manifest Lipcowy nazywa się Zofiówka i mało kto pamięta, że jastrzębscy górnicy wystąpili przeciw władzy w latach 80. XX wieku, a Porozumienia Sierpniowe były podpisywane nie tylko na Wybrzeżu.
Dlaczego Zdrój? W XIX wieku Jastrzębie (wówczas niemieckie Bad Königsdorff-Jastrzemb) było niewielkim uzdrowiskiem ze wspaniałą pijalnią wód leczniczych i źródłami solankowymi. Kuracjuszy przyjmowano tu zresztą także po administracyjnym przejęciu miejscowości przez Polskę w 1922 roku i po II wojnie światowej, aż do lat 90. XX wieku.
Wody mineralne (solankowe) "uciekały" stąd jednak już od lat 60., podczas intensywnych odwiertów związanych z kopalniami. Wreszcie całkiem zanikły, najpewniej w wyniku szkód górniczych. Tymczasem w pobliżu rozrastała się już w zastraszającym tempie aglomeracja - budowano "sypialnię dla górników", 20 razy większą od części zdrojowej. W latach 70. XX wieku do pracy w nowych kopalniach przyjechały tysiące ludzi. W latach 80. miasto miało nawet ponad 100 tysięcy mieszkańców. Aż trudno uwierzyć, że przyjmowano tu kuracjuszy do 1992 roku.
Nie Zdrojem jednak Jastrzębie stoi. Tu chleb dają kopalnie. Do Zdroju, jednej z dzielnic miasta, pięknego, odnowionego, z imponującym parkiem i ogromem unikalnej roślinności, jeździło się i wciąż jeździ na wycieczki. Sercem Jastrzębia są bloki i ich mieszkańcy. I to one mogą mieć kluczowy wpływ na ewentualny rozwój sytuacji epidemicznej.
Chociaż mieszkańcy Jastrzębia-Zdroju sami niejednokrotnie mówią, że mieszkają na betonowej pustyni, nie jest to do końca prawda. Tu każdy pasek ziemi wykorzystuje się dla zieleni. Miasto ma choćby wspaniały ośrodek rekreacyjny przy ulicy Cieszyńskiej, z tężniami solankowymi i otwartą pływalnią. Pomijając fakt, że takie miejsca także sprzyjają zakażeniom, trzeba wciąż pamiętać, że wszystkie te skwery i urokliwe zakątki to tylko dodatek do betonu.
Osiedle Barbary, Staszica, Pionierów. Ulice: Turystyczna, Zielona, Wielkopolska. Bloki 413, 415 i tak dalej. Niejednokrotnie bloki enerdowskie z wielkiej płyty: 10 pięter, sześć klatek, 44 mieszkania w każdej z nich. Kilkuset mieszkańców w każdym gigantycznym betonowym pudle. Sporo górników z rodzinami i emerytów. Jastrzębie, kiedyś najmłodsze miasto w Europie, starzeje się. Pionierzy jastrzębscy z lat 70. dziś są niejednokrotnie schorowani i wiekowi, a to przy koronawirusie nie rokuje optymistycznie (więcej na ten temat).
W środku bloków zdumiewające rozwiązania technologiczne i architektoniczne, których nie uświadczysz w wielu miejscach. Przykładowo: windy nie zatrzymują się na każdym piętrze: tylko na parterze, na piętrze trzecim, szóstym i dziewiątym. Dlaczego? Mniej korytarzy, więcej mieszkań. Szyb windy niemal w mieszkaniu? Można się przyzwyczaić.
Co jeśli winda się zepsuje? Można wjechać tą w klatce obok i przejść przez szóste piętro. Żadna pociecha dla mieszkających na niższych piętrach, żadna pomoc dla osób na wózkach (które i tak są w trudnej sytuacji na co dzień, jeśli mają mieszkanie na piętrze bez windy), ale to zawsze jakaś droga ewakuacji i miejsce spotkań towarzyskich.
Dobrze, że zrobiło się cieplej i młodzież nie wystaje na klatkach, jak ma w zwyczaju, nie tylko w jastrzębskich blokowiskach. Z drugiej strony - trochę zaskakują zajęte wszystkie ławki w okolicy, pełne place zabaw, tłumy w sklepach.
Przejechałam z córką przez miasto. U nas żadnej zarazy nie widać. Na ulicy nikt nie nosi maseczek. Jaki dystans? No może na Turystycznej trochę mniej ludzi, bo sporo siedzi na kwarantannie, ale dzieciaki ganiają po podwórku jak zawsze.
- przekonuje pani Ewa, żona górnika "już na emeryturze, na szczęście"**.
Jastrzębie-Zdrój, chociaż jest naprawdę sporym miastem, ma swoją specyfikę, która sprawia, że złośliwi mówią o nim "betonowa wieś". To nie Warszawa, nie Kraków. Tu ludzie się nie zdzwaniają, wciąż nie muszą się umawiać na krótkie spotkania. Tu wciąż wpada się do sąsiada po trochę soli, bo się skończyła, i na kawę, bo było po drodze. Tu, gdy sąsiadki spotykają się pod klatką, mogą gadać godzinami. Na ławkach nie przysiada się na chwilę. Jest tyle ważnych rzeczy do omówienia.
Może już nie tak często jak kiedyś zdarzają się małżeństwa dorastających dzieci w jednej klatce. W ramach jednego osiedla - to zjawisko powszechne. I sąsiada trzeba znać, i zagadać, jak się człowiek ma, jak się czuje. To fantastyczne na co dzień i może być pomocne podczas epidemii.
Jestem z żoną i dziećmi w kwarantannie. Zakupy robią rodzice, teściowie, młodszy brat. Mieszkamy blisko siebie. Nie ma problemu. A co chwila i tak jakiś sąsiad proponuje, że pomoże. Dobrze, że nas tak dużo naraz choruje. Na osiedlach nie ma hejtu. Ludzie rozumieją, że koronę może mieć ktoś bliski
- tłumaczy pan Paweł, górnik z Pniówka, z pozytywnym wynikiem testu.
Z drugiej strony - trudno nie zauważyć pułapek. Ludzie wyjeżdżają za miasto, grillują na działkach, dyskutują w sklepach i na placach zabaw. Chyba nawet więcej niż kiedyś.
Nie demonizujcie, jak mój ojciec. Wyjechał z Jastrzębia kilka lat temu, po przejściu na emeryturę, i wiedzę teraz czerpie z mediów. Mnie nie wierzy. Chyba sobie wyobraża, że tu jest koniec świata. To nie Lombardia, nie Ekwador. Nie ma trupów na ulicach. W całym mieście zarażonych 1131 osób (2). Zmarły cztery i nie byli to górnicy. Jak na blisko 90000 mieszkańców to chyba nie jest tragedia. To jakieś 1,3 proc. populacji. Pewnie jak wszędzie, ale my mieliśmy pecha - nas zdiagnozowano
- przekonuje Michał, sztygar (3) z Zofiówki.
Niewątpliwie u wielu chorych objawy są skąpe lub nawet żadne, ewentualnie lekceważone.
Gorzałka sprzedaje się jak zawsze, tylko popitka nie. Po cholerę zapijać, jak się nie ma smaku i węchu?
Górnik to twardziel - apap, flaszka, dwa dni i po sprawie.
Jak siedzisz parę godzin przy kompie, krawaciarzu, a potem nawala cię w plecach, to płaczesz. Górnik bólu kości nie analizuje. To normalka.
Jakie objawy? Nie mam żadnych objawów, tylko takie dziwne uczucie przy oddychaniu, jakby mi coś na klatce siedziało. No i moja (żona, przyp. red.) ma gorączkę drugi dzień 39 stopni, ale tak to spoko. Dzieci zdrowe
- cytuje kolegów pan Paweł i przyznaje, że według niego w mieście na każdym kroku mieszają się chorzy ze zdrowymi. Sam, gdy dostał dostał wysokiej gorączki, nigdzie nie dzwonił, nie szukał lekarza, bo i tak miał dwa dni później zaplanowane obowiązkowe testy przesiewowe:
Wynik był niejednoznaczny, więc badanie powtórzono i okazało się, że to mam. Jeszcze przed badaniem, przy pierwszych objawach, zarządziliśmy z żoną kwarantannę dla siebie i dzieciaków. Ale to nie jest norma. Ludzie, czekając na wynik, jeżdżą nad Wisłę, w góry. Legalnie. Wolno im, póki nie ma telefonu z sanepidu i zakazu. Problem w tym, że są tacy, co na wynik czekają pięć, dziesięć, kilkanaście dni. Wydzwaniają do kopalni, a tam nikt nic nie wie. W sanepidzie nawet nikt telefonu nie odbiera. No to wyłażą i roznoszą.
Jak się żyje już na kwarantannie?
Ogólnie ludzie po kilku dniach do łba dostają. Jeden ziomek ma czworo dzieci, dwa pokoje, mieszkanie bez balkonu, więc zawsze była rzeźnia. Teraz to już jest tragedia. A ciężko jest nawet tym z jednym dzieciakiem. Zwłaszcza że wielu nie kuma, po co ta izolacja i o co chodzi z tym wirusem. Przecież zamykane kopalnie to wcale nie te, gdzie zakażeń jest najwięcej. Zofiówkę i Pniówek chyba uznali już za wygaszone ogniska, bo tam fedrują (4) pełną parą, nawet w weekendy. W kopalniach, gdzie jest dwóch-trzech zarażonych, oficjalna przerwa. I mają ludzi za idiotów, że nie wiemy, o co tak naprawdę chodzi
- mówi pan Jan, pracownik kopalni Knurów-Szczygłowice, także należącej do JSW.
O co chodzi zatem według górników i wielu związkowców? Przerwa w pracy jest w tych kopalniach, których węgiel teraz się nie sprzedaje dobrze i zalega na placach oraz zakładów generalnie nierentownych. A co z argumentem, że trzeba zamykać te kopalnie, gdzie jeszcze nie ma wielu zakażonych, by uniknąć sytuacji z Pniówka i Zofiówki i nie dopuścić do wybuchu ogniska? Tak naprawdę nie wiemy, gdzie ogniska są, gdzie wygasają. Władze już kilka tygodni temu ogłaszały, że zakończyły badania górników, że przebadały większość, tymczasem badaniami objęto niektóre kopalnie, a ich pracownicy przez wiele dni nie mogli doczekać się wyników z sanepidu.
Mieszkańcy miasta podkreślają niezwykle utrudniony, wręcz niemożliwy do uzyskania kontakt z pracownikami stacji. […] Jesteśmy informowani o sytuacjach kuriozalnych, związanych z wielotygodniowym, bezskutecznym oczekiwaniem na wynik badania czy wydanie decyzji administracyjnej. […] Powyższą sytuację potwierdzają również pracownicy tutejszego urzędu, którzy odpowiadając na prośby mieszkańców, podejmują liczne interwencje i próby kontaktu z pracownikami stacji. Z żalem informują, że wszystkie numery telefonów, podane na stronie internetowej Powiatowej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej w Wodzisławiu Śląskim, są niedostępne dla zainteresowanych
- już na początku miesiąca alarmowała Anna Hetman, prezydent Jastrzębia-Zdroju. Według górników ani jej interwencja w Ministerstwie Zdrowia, ani wcześniejsze doniesienia medialne, w niczym nie poprawiły sytuacji.
Jeśli górnik uzyskał wynik pozytywny, zgodnie z procedurą nikt nie badał mieszkającej z nim rodziny. Wszyscy byli na przymusowej kwarantannie, a badanie było możliwe dopiero po 12-14 dniach. Niby rozsądnie, bo choroba miała czas na ujawnienie się. Z drugiej strony: jeśli zakazili się równo, wielu przypadków statystyki nie odnotowały. Badanie rodziny przeprowadzano dopiero wtedy, gdy wynik górnika był negatywny. Kwarantanna mogła przedłużać się o kolejne tygodnie... Wygląda jednak na to, że sytuacja się zmieni. We środę 17 czerwca weszło rozporządzenie Ministra Zdrowia, które gwarantuje, że kwarantanna nie może przekroczyć dwóch tygodni. Chyba do władz zaczęło docierać, że powoli narasta społeczne niezadowolenie. Trudno jednak powiedzieć, jak te nowe przepisy będą w praktyce realizowane.
A jeśli pojawiły się objawy?
Pracownik sanepidu łagodne kazał lekceważyć, przy ciężkich - dzwonić na numer alarmowy. Musiałoby być naprawdę dramatycznie, żeby ktoś tu skorzystał z tego rozwiązania. Oczywiście, wolałbym, żeby wymazali mi od razu żonę i dzieci, i jak są zdrowi, mogli przenieść do teściów. Próbuję uważać cały czas, żeby ich nie zakazić, ale to trudne pod jednym dachem
- mówi jeden z zakażonych górników.
Co, jeśli ktoś z rodziny za dwa tygodnie okaże się zakażony? Kolejne dwa tygodnie izolacji. To najbardziej frustruje - przedłużające się odcięcie od świata.
Córka kolegi złamała w kwietniu nogę. Powinna już mieć zdjęty gips. Zrobiło się gorąco, noga swędzi. Ale skoro on jest pozytywny, jej nie przyjmie żaden lekarz. Paranoja.
Żeby być politykiem, nie wystarczy być ch... Trzeba mieć jeszcze krawat i garnitur
To hasło (bez wykropkowania) z jastrzębskiego muru, które wielokrotnie wracało i było zamalowywane przez władze. Dość trafnie oddaje lokalne nastroje, stosunek do władzy i zakazów.
Jastrzębie to gęsto zaludnione, spore miasto, ale nie leży na Marsie. Niemalże styka się z kolejnymi dużymi ośrodkami: z Żorami, Wodzisławiem, Rybnikiem. Do Katowic jest stąd zaledwie 53 km, a po drodze sporo miast i blokowisk. Aglomeracja śląska ma ponad dwa miliony mieszkańców. Jeśli wirus się poniesie tak, jak w kopalniach, to może być bardzo gorące lato. Jedyna nadzieja w tym, że zakażamy się jak inne narody, ale łagodniej to przechodzimy i rzadziej umieramy.
Więcej na ten temat:
*Autorka, Eliza Dolecka, z domu Skrok, obecnie redaktorka naczelna serwisu Zdrowie.gazeta.pl, urodziła się w Jastrzębiu Zdroju (województwo śląskie). Chociaż więcej lat spędziła już w Warszawie niż na Górnym Śląsku, nadal mówi o sobie "jastrzębianka" i identyfikuje się z regionem. Dla rdzennych mieszkańców pozostała jednak ptokiem (przybyszem, przyjezdną, bo rodzice nie pochodzili ze Śląska), nie krzokiem (czyli prawdziwą Ślązaczką). Wie, o czym pisze - była w kopalni, widziała hakowe łaźnie, maskownię, lampownię i szole, pracowała w prasie lokalnej, w tygodniku samorządowym "Jastrząb". Na Górnym Śląsku wciąż mieszka jej rodzina i wielu przyjaciół. Przy tekstach związanych z koronawirusem na Śląsku nie korzysta jednak z ich pomocy, by nie narazić tych osób na kłopoty w pracy. Obecnie panuje powszechny strach przed dyscyplinarnymi zwolnieniami za udzielanie jakichkolwiek informacji dziennikarzom, a nawet wypowiedziami w mediach społecznościowych. Przeczulica? Trudno powiedzieć. Poza plotkami o zwalnianiu nawet związkowców za wypowiedzi w sieci JSW (Jastrzębska Spółka Węglowa) sama wydaje oświadczenia zapowiadające surowe konsekwencje wobec pracowników, którzy "przedstawiają spółkę w złym świetle", ostrzegając, że w internecie nikt nie jest anonimowy. I chociaż nie brakuje odważnych, którzy komentują, że prezesowi JSW myli się informowanie o nieprawidłowościach z działaniami nielegalnymi, autorka nie chce nikomu dokładać zmartwień w wystarczająco trudnych dniach.
**Imiona rozmówców i szczegóły ułatwiające ich identyfikację zostały zmienione.
Przypisy