Jeszcze w marcu oficjalnie mówiło się, że śmiertelność COVID-19 wynosi około 3,4 proc. Teraz, tj. w połowie czerwca, słyszymy już o 5,8 proc. W pewnym okresie wskaźnik śmiertelności był nawet wyższy. Przez miesiąc, od połowy kwietnia do połowy maja, oscylował wokół 7 procent, według danych WHO.
Kilka miesięcy temu epidemiolodzy prognozowali, że wskaźnik śmiertelności COVID-19, w miarę upływu czasu, będzie spadał. Wydawało się to dość prawdopodobne. Zakładano, że wraz z rozprzestrzenianiem się epidemii liczba przetestowanych na obecność koronawirusa osób będzie rosła, a więc zostaną zarejestrowane także łagodniejsze przypadki infekcji. Śmiertelność w czasie epidemii oblicza się porównując liczbę zgonów do liczby zarejestrowanych przypadków choroby.
Odpowiedzenie sobie na pytanie, jak dana choroba jest niebezpieczna, jest kluczowe. Od tego zależą działania, które podejmują służby sanitarne, obostrzenia wprowadzane przez rządy oraz przygotowania ze strony służby zdrowia. Pozornie wydawać by się mogło, że właśnie wskaźnik śmiertelności daje odpowiedź. Jednak wielu epidemiologów zauważa, że obecnie zmienna i niewystarczająca liczba testów oraz opóźnienia w zgłaszaniu zgonów powodują, że wskaźnik ten nie jest wiarygodny. "Business Insider" poprosił o wypowiedzi uznanych specjalistów.
- Globalny wzrost wskaźnika śmiertelności z powodu COVID-19 to wynik niewystarczającej liczby wykrywanych łagodnych przypadków choroby - zauważa Ben Cowling, szef epidemiologii i biostatystyki na Uniwersytecie w Hongkongu - Im więcej bowiem uchwycimy przypadków zakażenia, w tym tych z łagodnym przebiegiem, tym wskaźnik śmiertelności będzie niższy.
Jako przykład Cowling podaje Koreę Południową oraz Singapur. W Korei Południowej przetestowano ponad milion osób i to znacznie wcześniej niż dla przykładu w Stanach Zjednoczonych. W efekcie wskaźnik śmiertelności w tym kraju wynosi 2,3 proc. Singapur, który bardzo aktywnie testuje swoich mieszkańców, ma śmiertelność na poziomie 0,1 procenta.
- W tym sensie wskaźniki śmiertelności są bardziej miarą tego, ile wykonujesz testów i ile znajdujesz przypadków choroby - mówi reporterowi "Business Insider" prof. John Edmunds z London School of Hygiene & Tropical Medicine.
Stosunkowo niewielka liczba wykonanych testów oznacza, że wykrywalność zakażeń jest mała, a wtedy śmiertelność wydaje się bardzo wysoka. Zdaniem ekspertów liczbę wykrytych w USA infekcji należy pomnożyć przez 10, aby uzyskać rzeczywisty zasięg epidemii w tym kraju. Niektóre regiony mają niewspółmiernie mało łagodnych przypadków choroby, stąd na pierwszy plan wybijają się te najcięższe, kończące się zgonem. Globalną śmiertelność COVID-19 mogą zawyżać więc takie kraje jak Stany Zjednoczone, gdzie wskaźnik wynosi 5,7 proc. oraz Szwecja ze śmiertelnością na poziomie 10,3 proc. - tłumaczą eksperci.
- Drugi powód, dla którego wskaźnik śmiertelności rośnie, gdy już wydaje się, że epidemia ustępuje, to przesunięcie w czasie zgonów w stosunku do zachorowań. Teraz umierają te osoby, które zachorowały trzy do czterech tygodni temu, gdy liczba nowych zakażeń była jeszcze bardzo wysoka. Zatem nawet gdy liczba nowych przypadków spada, krzywa zgonów może rosnąć - objaśnia epidemiolog William Hanage z Harvard's TH Chan School of Public Health. Aby uzyskać rzeczywisty obraz, jak śmiertelna jest choroba, trzeba uwzględnić opóźnienie pomiędzy śmiercią a czasem zachorowania. Liczbę zgonów należy przyrównać do liczby zachorowań sprzed kilku tygodni.
Modelowanie pokazuje, że koronawirus zabił około 1 procenta osób, które zachorowały cztery tygodnie temu. Ale prawdopodobnie prawdziwy odsetek osób, które umierają na COVID-19 jest niższy, ponieważ nadal statystyki nie uwzględniają łagodnych lub bezobjawowych przypadków zakażenia. Taki wskaźnik wydaje się prawdopodobny także według Antony'ego Fauciego, dyrektora Narodowego Instytutu Alergii i Chorób Zakaźnych w USA (NIAID). Uniwersytet w Waszyngtonie, który przeprowadził badanie w maju, oszacował śmiertelność w kraju na około 1,3 proc.
Źródła: ScienceAlert.com,Business Insider, WHO