Przedstawiamy drugi odcinek naszego nowego cyklu: "Pogromcy chorób". Piszemy w nim o pacjentach, bohaterskich lekarzach, pokręconych ścieżkach prowadzących do znalezienia antidotum... Opowiadamy, jak błogosławiona Dorota z Mątów walczyła z morowym powietrzem, o chłopcu, którego nie pokonała wścieklizna i o tym, dlaczego wciąż nie ma szczepionki przeciw HIV. Ku pokrzepieniu serc i nauce. Człowiek bywa bezradny wobec natury, ale może więcej, niż zazwyczaj sądzimy, a czasem po prostu ma szczęście lub pomaga mu przypadek.
Dawno, dawno temu, za siedmioma górami i siedmioma rzekami, na ziemiach polskich, rządził potężny, dobry i sprawiedliwy władca. Państwo rosło w siłę, ludziom żyło się dostatnio, a zarazy omijały tę krainę miodem i mlekiem płynącą. Brzmi jak baśń? Wiele opracowań o rządach Kazimierza Wielkiego przypomina baśnie. I chociaż sporo w nich prawdy, nie brakuje historyków, którzy radzą, by niektóre z takich doniesień między bajki włożyć.
Ku pokrzepieniu serc przez wieki Polacy chętnie opowiadali o Kazimierzu Wielkim jako wyjątkowym władcy, który znał się także na medycynie i epidemiach, chroniąc roztropnie swój lud przed zarazą. Według dr Katarzyny Pękackiej-Falkowskiej z Katedry i Zakładu Historii i Filozofii Nauk Medycznych Uniwersytetu Medycznego im. Karola Marcinkowskiego w Poznaniu nic nie potwierdza pojawiających się hipotez o unikalnych na światową skalę metodach walki z pandemią dżumy na ziemiach polskich.(1) Najpewniej nie było żadnych kwarantann, kordonów sanitarnych czy "paszportów zdrowia" dla ludzi i przewożonych towarów. Technicznie, na dużą skalę, takie działania były możliwe dopiero w XVII wieku.
Nie sądzę, żeby król mógł wprowadzić jakiekolwiek działania prewencyjne na skalę ponadlokalną. Do tego potrzebne byłyby przecież zasoby, którymi wówczas nie dysponowano: odpowiednio skrojony aparat administracyjny, służby stosujące środki przymusu bezpośredniego, szybki obieg informacji i tak dalej. W średniowiecznej Polsce jedynym środkiem zapobiegawczym była ucieczka i dobrowolna izolacja.
Zresztą, tak naprawdę to nawet nie wiemy, czy rzeczywiście dżuma Polskę omijała. Jak przekonuje historyk Łukasz Kowalczyk, teza o zielonej wyspie jest stosunkowo młoda i nie opiera się na poważnych źródłach historycznych, a raczej na historycznym micie.(2)
Epidemia dżumy w latach 1346-1353? W rzeczywistości to mapa symboliczna, raczej ilustrująca jedynie tezę, że kolejne fale epidemii omijały jedynie Polskę i częściowo Czechy. Według wielu historyków to mit. Marta Kondrusik, Gazeta.pl
W 1962 roku na łamach czasopisma "Annales" ukazał się obszerny artykuł francuskiej historyczki Elisabeth Carpentier o badaniach nad czarną śmiercią (jak przez wieki nazywano dżumę).(3) Został zilustrowany mapą (bardzo podobną do tej naszej), na której Polska i Czechy stanowią zieloną wyspę - tereny niemalże wolne od zarazy. Pomimo zastrzeżeń autorki o jej prowizorycznym charakterze, mapa niespodziewanie doczekała się licznych przedruków, inspirowała kolejnych badaczy, nie do końca zainteresowanych sprawdzeniem jej wiarygodności. Przez kolejne dekady trafiała do wielojęzycznych opracowań, w tym bardzo wpływowych i cenionych w środowisku historyków, jak choćby "The Black Death" Philipa Zieglera.
Skąd pewność, że mapa jest co najmniej nieprecyzyjna? Już rok po francuskiej publikacji czeski badacz František Graus przedstawił dowody, że w Czechach dżuma uderzyła w 1350 roku. Morowa zaraza (inna nazwa szalejącej wówczas dżumy) wracała wielokrotnie i spowodowała śmierć tysięcy Czechów. O żadnym ominięciu ich ojczyzny nie ma mowy.(4)
Eksperci twierdzą, że prawidłowo skonstruowana mapa nie miałaby zieleni i byłaby zupełnie nieczytelna, bo musiałaby uwzględniać wiele czynników, tworząc siatkę kropek. Ogromne obszary były niezaludnione, a na niewielkich terenach nagle pojawiało się ognisko, które zbierało szokujące śmiertelne żniwo - umierało 80 proc. mieszkańców miasteczka (po czym są wyraźne ślady) czy nawet osady (czego nie uwzględniają kronikarze). Nasza mapa to kompilacja map z czasopisma "Annales", mapy z opracowań norweskiego historyka Ole Benedictowa i rysunku Rogera Zennera, udostępnionego przez Łukasza Kowalczyka. Wszyscy autorzy zastrzegają, że mapa nie odzwierciedla sytuacji i należy ją traktować jedynie symbolicznie, jako zaczyn do dyskusji.(5)
Wydawałoby się, że najprościej byłoby sprawdzić średniowieczne roczniki i kroniki, by ocenić sytuację. Niestety, ówczesne relacje dziejopisarskie należy traktować z dalece posuniętą ostrożnością. Pozornie wiarygodny Jan Długosz niemal sto lat później, w swoich Kronikach (6), nawiązuje do epidemii z połowy XIV wieku i zapewnia, że dżuma zaatakowała Królestwo Polskie już w 1348 roku. Rzecz w tym, że zdaniem współczesnych badaczy "jego zapiski" to plagiat (lub co najmniej dość zgrabna parafraza) słynnej relacji chirurga Gui Chauliaca z epidemii na dworze papieskim w Awinionie i nie mogą być uznane za relację historyczną.(7)
W Roczniku Miechowskim, prowadzonym na bieżąco w interesującym nas czasie, są relacje z ponurych procesji zakrwawionych pokutników, wzywających do ukorzenia się przed Stwórcą, ale na Węgrzech. Nie ma słowa o epidemii w kontekście Królestwa Polskiego.
O niewielkich rozmiarach epidemii w Małopolsce mogą świadczyć choćby wpływy z daniny pobieranej przez papieży od chrześcijańskich mieszkańców Korony, tzw. świętopietrza. Wysokość wpłat z diecezji krakowskiej z roku 1346 roku nie różni się znacząco od tych z roku 1352. Mogłoby to świadczyć o tym, że pierwsza fala pandemii obeszła się dość łagodnie przynajmniej z południową częścią kraju.
Nie brakuje też doniesień, że nie odnotowano w Koronie wyraźnego spadku zaludnienia w tym okresie. Tylko czy to prawda? Na ile ówczesne dane demograficzne można traktować poważnie?
W polski cud nie uwierzył norweski historyk Ole Benedictow, uznany na świecie ekspert od średniowiecza i czarnej śmierci. Jego głośna książka ("The Black Death 1346–1353. The Complete History"(8)) była szeroko komentowana przez historyków na całym świecie, a nawet sprowokowała nowe badania nad różnymi aspektami poruszonymi w jego pracy. Część z nich jeszcze trwa i być może pozwoli wkrótce wyjaśnić polski fenomen lub obalić polski mit.
Spróbujmy jednak założyć, że norweski badacz się myli i rzeczywiście Polacy uniknęli strasznego losu Hiszpanów czy Włochów w czasie pandemii 1346-53. Niestety, trudno uznać, że zawdzięczali to roztropności i jasnemu planowi - czy to władcy, czy ludu.
Dżumę po Europie wówczas najprawdopodobniej rozwlekały szczury (bądź inne gryzonie), a dokładniej ich pchły, zakażone bakterią Yersinia Pestis, które chętnie przeskakiwały na ludzi. Zaraza szerzyła się wzdłuż szlaków handlowych. Z nadmorskich portów, rzekami, trafiała w głąb lądu, a wreszcie, wraz z towarami, na targowiska i bazary. Wszędzie tam przecież był istny raj dla szczurów.
W XIV wieku podejrzewano, że ucieczka i izolacja przed zarazą może mieć sens. Świadczy o tym wzmianka w słynnym "Dekameronie" Giovanniego Boccaccia, wydanym już w 1353 roku (bogacz ucieka z miasta przed epidemią). Wierzono, że zaraza bierze się z powietrza ("morowe powietrze"). Czasem podejrzewano też "obcych" (choćby Żydów) o zatruwanie studni.(9)
Wyjazdy miały jednak charakter marginalny i nie mogły wpłynąć zasadniczo na pandemię. Ponadto - zalecano unikanie ludzi, nigdy zwierząt. Podobno w Mediolanie zamurowywano całe rodziny, by odseparować się od zagrożenia, a jednak nie uchroniło to przed śmiercią 40 proc. populacji tego miasta.
Jeśli coś Polakom pomogło, to dobrowolna, masowa izolacja. W średniowieczu, podobnie jak dziś, rodacy najpewniej mieli znacznie skromniejsze kontakty towarzyskie i handlowe niż Południowcy. Srogie zimy sprzyjały zamknięciu się w domach na wiele miesięcy. To mogło faktycznie spowolnić rozwój epidemii na naszych ziemiach, czy, jak byśmy dziś powiedzieli - spłaszczyć krzywą epidemiczną i czasowo nas ocalić. Niestety, co się odwlecze... Zimy bywały różne, dobiegały końca, a my, nie stykając się z zagrożeniem, nie nabywaliśmy odporności stadnej.
Jeśli był jakiś polski cud, dotyczył epidemii z lat 1346-53. Tymczasem dżuma wracała wielokrotnie w XIV wieku i w kolejnych. Tym razem są już niepodważalne dowody, że nie okazała się łagodną. Jeszcze za rządów Kazimierza Wielkiego, w 1360 roku, dżuma zabrała Polsce najprawdopodobniej więcej niż połowę ludności, a w 1371 roku zaatakowała Królestwo Polskie najgorsza z epidemii, tzw. pestis puerorum (zaraza dziecięca), charakterystyczna dla nawrotów uderzających w pokolenie, które nie zdążyło nabyć krótkotrwałej odporności w poprzednim ataku. Realnie przestała stanowić poważniejsze zagrożenie w XVIII wieku.
Wnioski? Niełatwo o nie. Właściwie nasuwa się jeden. "Czas nie płynie, czas kręci się w kółko" (Gabriel García Márquez, "Sto lat samotności"). Z drugiej strony - w końcu na wszystko znajdzie się metoda.
Bibliografia: