Mamy kryzys demograficzny. Więcej na ten temat na Gazeta.pl
Lipcowe urodziny Louise Joy Brown, pierwszej osoby "z probówki", to co roku feta na całym świecie. Od początku media śledziły dosłownie każdy krok Brytyjki - pierwszy spacer w zoo, pierwszy dzień w przedszkolu czy szkole. W sieci można obejrzeć filmy i zdjęcia z niemal każdego etapu jej życia. Na czterdzieste urodziny kobiety, obchodzone uroczyście w Muzeum Nauki w Londynie, zaproszono WSZYSTKICH. Nic dziwnego: od narodzin Louise Brown 25.07.1978 roku, dzięki metodzie in vitro, na świat przyszły miliony ludzi. Mogliby już założyć swoje własne, spore państwo, zamieszkiwane wyłącznie przez obywateli wyczekiwanych przez rodziców, chcianych, planowanych, świadomie sprowadzonych na Ziemię. Jest co świętować.
Codzienność Magdaleny Kołodziej, pierwszej Polki z in vitro, i wybitnych lekarzy, którzy przyczynili się do jej narodzin, to zupełnie inna rzeczywistość. Od początku na imponujący sukces polskiej ginekologii cieniem kładła się ideologia.
Niewiele osób słyszało o wybitnym zespole specjalistów, którzy w drugiej połowie lat 80. ubiegłego wieku dokonali krajowej rewolucji w leczeniu niepłodności. To zaowocowało narodzinami w czwartek 12 listopada 1987 roku pierwszej Polki z in vitro.
Niewątpliwie ojcem sukcesu był prof. Marian Szamatowicz (ur. w 1935 r.), ginekolog-położnik, specjalizujący się w endokrynologii rozrodu, szczególnie w leczeniu niepłodności i zaburzeń cyklu płciowego. Kiedy został szefem ginekologii i położnictwa Akademii Medycznej w Białymstoku, postanowił rozwijać techniki mikrochirurgiczne w leczeniu niedrożności jajowodów. Podczas pobytu w Szwecji miał możliwość uczestniczyć w takim zabiegu, ale nie tylko w nim. Specjaliści w Goteborgu właśnie podejmowali pierwsze próby leczenia niepłodności metodą in vitro.
- Szef wrócił z tej Szwecji zafascynowany. Postanowił wdrożyć u nas jedno i drugie. Niemal od razu zaczęliśmy od gromadzenia sprzętu, odczynników, leków - wspomina prof. Sławomir Wołczyński, który stanowił trzon zespołu prof. Szamatowicza. Odpowiadał w nim głównie za kwestie embriologiczne, czyli opiekę nad zarodkami. Przygotowaniem nasienia zajmował się prof. Waldemar Kuczyński, a dr Euzebiusz Sola pobieraniem komórek jajowych. W zespole byli jeszcze prof. Jerzy Radwan i prof. Marek Kulikowski. Jak podkreślał prof. Szamatowicz:
Byłem tylko szefem, sukces udało się osiągnąć dzięki pracy całego zespołu i jego zaangażowaniu. Jednak jak powiedział Napoleon: wojnę wygrywają żołnierze, ordery dostają dowódcy.
Oczywiście te "ordery" w przypadku polskiego in vitro to gruba przesada. Już wkrótce po narodzinach Magdy lekarze spotkali się z pierwszą falą krytyki, a prof. Wołczyński poczuł, że będzie wiele przeszkód przy wdrażaniu metody w Polsce, bynajmniej nie natury medycznej. Niestety, intuicja go nie zawiodła.
Pierwszy przeszczep serca w Zabrzu, pierwsze in vitro w Białymstoku... Coś było nie tak z tą medyczną Warszawą w czasach PRL? Jak się chciało coś nowatorskiego robić, to trzeba było zwiewać na prowincję? Czasem przebija się taki pogląd, że generalnie w największych ośrodkach akademickich jest opór starego przed nowym, a młodzi zdolni, którzy mają potrzebę wprowadzania zmian, są blokowani. Nie tylko w Polsce. Pierwszej transplantacji serca na świecie też nie dokonał wybitny kardiochirurg z czołowego ośrodka, tylko "rzeźnik z RPA na krańcu świata", a skuteczne leczenie cukrzycy zawdzięczamy "grupie desperatów z Toronto", których ówcześni eksperci od endokrynologii uważali za ignorantów.
Czy w Polsce przed transformacją ustrojową było jeszcze trudniej? Prof. Sławomir Wołczyński przyznaje, że "centralizacja jest zawsze niedobra dla rozwoju medycyny", ale zarazem zapewnia, że narodziny in vitro w Białymstoku nie powinny dziwić.
- Owszem, może ośrodek peryferyjny, ale z tradycjami. To tu prof. Stefan Soszka i prof. Aleksander Krawczuk tworzyli białostocką szkołę leczenia niepłodności, śledząc światowe trendy i nowe możliwości w medycynie. Pacjentki od lat zjeżdżały z całej Polski, niejednokrotnie traktując białostocki Instytut jako ostatnią szansę na macierzyństwo. Prof. Szamotowicz, obejmując kierownictwo, postanowił jedynie rozwijać ten temat.
Na jakie pierwsze przeszkody napotkali pionierzy?
- Przede wszystkim sami nie byliśmy przygotowani do tego wyzwania. Nikt wtedy tak do końca nie był. Raptem kilka lat minęło od pierwszego udanego zabiegu na świecie. Niby dziś to czasem epoka w medycynie, ale wtedy to była chwila, mgnienie oka. Bez internetu, multimediów, bez możliwości błyskawicznej wymiany informacji, doświadczeń. To był inny świat. Chcieliśmy się uczyć, opanować technikę, poznawać procedury, a utrudniony był nawet dostęp do książek. Jeden element był fantastyczny. W zakładzie embriologii Uniwersytetu Warszawskiego pod kierunkiem Andrzeja Tarkowskiego rozwijała się wspaniale embriologia doświadczalna. Przecież embriologia to podstawa in vitro. Było więc gdzie się uczyć, rozwijać i to pokazuje, że Białystok z Warszawą dało się jednak pożenić dla dobra pacjentów.
Od samego początku nietrudno było znaleźć rodziny chętne, by zaryzykować i spróbować zapłodnienia pozaustrojowego. Pacjentki z czynnikiem jajowodowym nie miały wątpliwości, że to może być dla nich jedyna szansa na macierzyństwo. Pod tym względem niewiele zresztą zmieniło się do dziś - niedrożne jajowody to nadal wskazanie do in vitro. Skoro zarodek nie może samodzielnie dostać się do macicy, trzeba mu w tym pomóc.
Techniki mikrochirurgiczne wciąż przynoszą ograniczone efekty, mimo ogromnego postępu w tym zakresie. Pacjentki w białostockim ośrodku były po zabiegach ginekologicznych. Z różnym skutkiem. Rozumiały, że czas ucieka i można z nim przegrać wyścig o dziecko. Chciały korzystać z najnowszych osiągnięć medycyny.
A co z ideologią? Oporem przed in vitro z przyczyn światopoglądowych?
- Zawsze była pewna, niewielka grupa pacjentów, która nie była zainteresowana leczeniem niepłodności z pomocą metody in vitro. Nigdy tego nie liczyłem precyzyjnie, ale wydaje mi się, że dziś to grupa większa niż na początku, chociaż nadal marginalna. Przed laty argumenty ideologiczne nie trafiały jeszcze zbyt często na podatny grunt. Obecnie zdarza się, że przyjeżdża do nas para, diagnozujemy ich i ustalamy, że pozostaje tylko leczenie in vitro, a oni rezygnują, bo im religia na takie rozwiązanie nie pozwala. I ja to szanuję. Gorzej, gdy ktoś chce własny światopogląd wdrażać jako jedyny obowiązujący i zamieniać go w przepisy prawa - podkreśla prof. Wołczyński.
Rodzice Magdy Kołodziej w 1987 roku nie mieli wątpliwości, że chcą spróbować. Chociaż oczekiwaniu na narodziny pierwszego dziecka z in vitro w Polsce towarzyszyły ogromne emocje, przyszła mama nie leżała plackiem w szpitalu. To była ciąża jak tysiące innych.
- W zasadzie nuda. Chociaż nie, było nerwowo na początku. 10-12 tygodni ciąży. My na jakimś sympozjum w Poznaniu, a pacjentka plami. Odległość. Problem nawet z kontaktem telefonicznym. Przecież komórek nie było. Takie plamienie może zawsze się zdarzyć, nie musi zapowiadać poronienia, ale wtedy strach był duży. W końcu pierwsze nasze in vitro. Histeria chwilowa. Nic się nie wydarzyło. Potem już poszło gładko do końca - wspomina prof. Wołczyński.
Magda przyszła na świat w wyniku cesarskiego cięcia. Przy porodzie również nic złego się nie działo. Wskazaniem do cesarki był wywiad ginekologiczny mamy (zabiegi chirurgiczne w obrębie jajowodów). Powrót do formy pacjentki przebiegał książkowo, chociaż wówczas po cesarskim cięciu kobiety zostawały w szpitalu kilka dni dłużej niż dzisiaj.
Przyznaję, nerwowo liczyliśmy paluszki. To jednak była jedna wielka niewiadoma. Rozum podpowiadał, że nie ma powodu się bać, ale zarazem zawsze może się wydarzyć coś nieprzewidywalnego. Przy ciąży z naturalnego poczęcia także.
Prof. Wołczyński tłumaczy, że w latach 80. ubiegłego wieku lekarz niewiele wiedział o rozwijającym się płodzie. Zewnętrzne badanie położnicze realnie pozwalało mu stwierdzić, że brzuch rośnie, a badanie ultrasonograficzne pokazywało, że jest główka, serce, nóżki. Paluszki? Nie, paluszków nie można było policzyć przed porodem.
Lekarze, którzy dokonali przełomu w Białymstoku, nie liczyli na ordery. Niemal natychmiast przekonali się, że raczej będzie pod górkę. Na pierwszy atak nie trzeba było długo czekać. Wkrótce po narodzinach Magdy w lokalnej prasie ukazała się publikacja Jana Szafrańca, lokalnie znanego psychiatry, związanego z Akademią Medyczną w Białymstoku, a zarazem filozofa po Katolickim Uniwersytecie Lubelskim:
- Nie wszystko, co jest możliwe do wykonania, jest dopuszczalne do wykonania - grzmiał Jan Szafraniec wtedy i w kolejnych latach, już robiąc karierę jako senator, współpracownik Radia Maryja, członek Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, reprezentant Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego, a potem Ligii Polskich Rodzin.
Nie był jedyny. Takiego mocnego, jednoznacznego poparcia w zasadzie nie było z żadnej strony, ani przed transformacją ustrojową, ani po. Przez lata próbowano in vitro w Polsce całkowicie zakazać. Dobrze, że obecne prawo oparte o dyrektywy unijne chroni kobiety i zarodki w optymalny etyczny sposób. Niestety, dla niektórych to za mało i wojna ideologiczna trwa.
Nie udało się metody optymalnie rozwinąć w ośrodkach akademickich. Rozwój nastąpił jedynie w placówkach prywatnych, bo skuteczność zapewniła zainteresowanie klientów. Oczywiście tylko tych, którzy byli w stanie samodzielnie sfinansować drogą procedurę.
Prof. Wołczyński przyznaje, że wielu polityków, którzy obecnie wypowiadają się jednoznacznie za in vitro, w przeszłości wcale nie było tak zdeklarowanymi zwolennikami zapłodnienia pozaustrojowego. W zasadzie chyba tylko Donald Tusk był zawsze za. I minister Bartosz Arłukowicz, dzięki któremu udało się wdrożyć ministerialny program leczenia niepłodności. Wystarczyły trzy lata jego działania, by możliwe okazały się narodziny 22 tysięcy dzieci. Jak można było to zaprzepaścić?
- In vitro to taki przykład opornego przełamywania polskiej mentalności. Dostęp do metody jest wciąż utrudniany, a tymczasem powinniśmy korzystać z wszelkich dostępnych narzędzi, by walczyć z ogromnym kryzysem demograficznym.
Polityka pozbawiła pacjentkę bezpieczeństwa rozrodczego na każdym etapie – od dostępu do nowoczesnej antykoncepcji poprzez diagnostykę prenatalną po leczenie niepłodności i prawo do aborcji. To straszne, nieeuropejskie, ale tak się wydarzyło
- mówi prof. Wołczyński.
35 lat temu dzięki in vitro urodziła się pierwsza Polka, ale strefa mroku ma się wciąż dobrze. Gorzkie zatem te urodziny.
Magdalena Kołodziej rzadko zabiera publicznie głos. Niestety, zwykle to aktualne, bolesne słowa. To nie radosna brytyjska feta, ja w przypadku Louise Brown:
- Coś we mnie pękło. Nie mogę już dłużej siedzieć bezczynnie i przysłuchiwać się tym wszystkim kłamstwom. Pozwalać na obrażanie mnie i mojej rodziny. Czy ci wszyscy bogobojni obrońcy nienarodzonego życia wiedzą, jaką krzywdę nam wyrządzają? Nie jestem połamana, nie mam na czole bruzdy, nie cierpię na małogłowie, w dodatku mam dwie wspaniałe córki poczęte w sposób naturalny. Od wczesnego dzieciństwa wiedziałam, że jestem poczęta pozaustrojowo. Traktowałam to jako coś zupełnie normalnego. Rodzice bardzo mnie kochali. Byłam wychowana w wierze katolickiej. Brałam czynny udział w życiu Kościoła. Przeżyłam ogromny szok, kiedy w okresie dojrzewania dotarły do mnie wypowiedzi, że jestem owocem ogromnego grzechu, że nie powinno mnie być na tym świecie. Wstyd mi za Polskę i za jej przedstawicieli. To, co się w tej chwili dzieje, jest nie do przyjęcia i nie do pomyślenia.
- napisała Magdalena Kołodziej siedem lat temu.
Dlaczego te słowa brzmią wciąż tak aktualnie?