Niespotykanie spokojny dyżur, czyli 24 godziny na SOR-ze ginekologicznym

"Lekarze na dyżurach to tylko plotkują, kawkują i kombinują, jak się zdrzemnąć". "Lubią dyżury, bo są dobrze płatne". "Dostają potem dzień wolnego, to mają czas na przychodnie prywatne". Takie opinie słyszałam wielokrotnie. Jak jest naprawdę? Sprawdziłam!

Dołącz do serwisu Zdrowie na Facebooku!

Szpital Bielański w Warszawie, Szpitalny Oddział Ratunkowy Klinicznego Oddziału Ginekologiczno-Położniczego, czyli Izba Przyjęć Ginekologiczno-Położnicza - to moje miejsce "pracy" na 24 godziny. Zostałam "cieniem" lekarza dyżurnego. Podobnie jak stażysta pierwszego dnia - miałam się tylko przyglądać pracy lekarza. Poza dyżurującym lekarzem i ścisłym kierownictwem nikt miał nie wiedzieć, kim jestem. Przedmiotem moich "badań" był przede wszystkim lekarz i jego praca. Dlaczego na ginekologii? Tylko tam chcieli mnie wpuścić, choćby ze względów bezpieczeństwa. Raczej nie groził mi kontakt z pijakami, przestępcami, osobami agresywnymi...

Godz. 8.00 - Nic do ukrycia

W izbie przyjęć tłum. Czekają pacjentki umówione na planowane zabiegi i te "nagłe". Zgodnie z prawem wszystkie muszą przejść przez izbę przyjęć, chociaż te pierwsze mają już diagnozę, na górze czeka łóżko i zespół operacyjny. Zakładam "lekarski" fartuch i zajmuję miejsce w sali nr 1 izby przyjęć. Poza fotelem ginekologicznym, biurkiem lekarza i kozetką nie mieści się tu już nic. Nawet lampę potrzebną przy badaniu trzeba przestawiać, żeby któraś z pacjentek się o nią nie zahaczyła. Staję więc pod oknem przy kaloryferze, żeby nie przeszkadzać.

Przypominam sobie, jak kilka lat temu oburzyło mnie, wtedy pacjentkę, że nie ma nawet zasłonki, za którą mogłabym się rozebrać. Szczególnie dlatego, że obok jest "pokój przygotowawczy". Rzecz w tym, że tam na kozetce najczęściej leży jakaś pacjentka, której stan tego wymaga - dostaje kroplówki, czeka na specjalistę, etc.

Lekarze przed dyżurem najczęściej przebierają się w pokoju lekarskim, tzw. "pod schodami". Robią to ekspresowo. "Gabinet" jest zdecydowanie mniejszy niż sala nr 1. W drzwiach nie ma nawet zamka.

Godz. 8.25 - Wykwalifikowana sekretarka?

Doktor K., moja opiekunka, walczy z systemem Medicus. To program komputerowy, który ma zagwarantować prawidłowe wypełnianie dokumentacji medycznej. I prawdziwe utrapienie dla wszystkich. "Niejednokrotnie pacjentką zajmuję się 5 minut, a Medicusem 30 minut. Nie dość, że się zawiesza, to jest nieintuicyjny, ma poukrywane, co tylko się da"- narzeka dr K. Konsekwencje? "Potrzebuję na cito zlecić badania krwi pacjentki, która zaraz powinna trafić na stół. Nie mogę tego zrobić bez wcześniejszego opisu badania ginekologicznego, wypełnienia całej wirtualnej historii choroby. Jeśli nie będą zgadzały się godziny zlecenia i jego wykonania, będzie problem z rozliczeniem w NFZ. Zasada: najpierw papierki, potem ludzie. To wkurza na dyżurach najbardziej". Nad komputerem tablica - upstrzona ściągami niezbędnymi dla papierkologii- numery procedur, punkty, kody... Obok: algorytmy ratujące życie, np. co robić w razie wstrząsu. W pokoju lekarskim podobnie...

Poza wypełnianiem rubryk w komputerze, jest też dokumentacja papierowa. Część dla pielęgniarki, część dla pacjenta, część dla lekarza. Kilka stron. "Walcząc z tą biurokracją czuję się jak wysoko wykwalifikowana sekretarka, a nie lekarz", stwierdza ze smutkiem dr K. A kolejka rośnie. "Po tym, jak pacjentka wychodzi z gabinetu, jeszcze wypełniam, wypełniam, wypełniam druki, a panie czekające w kolejce się wściekają, że ich nie wołam i zastanawiają się, co niby robię w tym czasie" - denerwuje się pani doktor. Wierzę jej. Sama też się kiedyś wściekałam...

Godz. 9.30 - "Wcale nie rodzę"

Rano zgłaszają się pacjentki na kontrolne badania KTG, najczęściej zalecane pod koniec ciąży. Właściwie powinny być przyjmowane w poradni, nie na izbie, jednak tam nie ma gdzie ich pomieścić, nie ma gdzie wstawić aparatury. "Mieszają się" z pacjentkami, które rzeczywiście rodzą. Trudno zresztą "na oko" odróżnić, które są które. Bywa, że "do porodu" przyjeżdżają panie, które będą jeszcze musiały poczekać parę dni, a te, które zgłosiły się "tylko na kontrolę", już dziś doczekają się potomstwa. Pierwsze mają pretensje, że się ich stan lekceważy ("przecież czuję"), drugie, że lekarz nakazał zostać, chociaż "nic im nie jest". "Nie mogę rodzić dzisiaj, w niedzielę mamy w rodzinie chrzciny" - przekonuje jedna z nich. 7 godzin później urodziła.

Godz. 10.18 - Brak miejsc

Pacjentka, która na chrzciny już nie poszła, miała szczęście. Zajęła ostatnie wolne miejsce na sali porodowej. Gdyby przyszła trochę później, zostałaby odesłana do innego szpitala. Skończyły się też łóżka na oddziale ginekologicznym i patologii ciąży. Doktor K. będzie przyjmować tylko pacjentki w stanie zagrożenia życia i trzymać kciuki, by na górze udało się zrobić jakiekolwiek wypisy. "Oddział położniczy zwykle wypisuje dość szybko matki, ale z noworodkami bywa różnie, a nam się łóżka nie zwolnią, póki nie będzie można zabrać też dzieci. Na ginekologii pacjentki przyjmowane rano do krótkich zabiegów czekają na swoje łóżka siedząc na korytarzu. Żeby te się zwolniły, inne panie, po operacjach, muszą opuścić oddział. Nie ma przestojów, zapotrzebowanie na łóżka jest ogromne." - wyjaśnia. Zarazem pociesza mnie, że zapowiada się niespotykanie spokojny dyżur - brak miejsc oznacza, że nie będzie tylu przyjęć, co normalnie.

Na drzwiach wejściowych pojawia się komunikat o braku miejsc. Stosowny faks idzie też do miejskiego koordynatora. Jego zadaniem jest kierowanie pacjentek, zwłaszcza tych transportowanych karetką, do innych szpitali. Teoretycznie...

Godz. 11.05 - Odsyłamy "po znajomości"

Kartka na drzwiach i ustne poinformowanie oczekujących sprawia, że pacjentek nie przybywa tak, jak wcześniej. Kilka rezygnuje z oczekiwania. Pani B. nie. Jest rodziną jednego z lekarzy i teoretycznie rozumie, że "brak miejsc", ale przecież nie dla niej... Niestety, czeka ją przykra niespodzianka. "Naprawdę chciałaby pani rodzić w warunkach uwłaczających ludzkiej godności? Nie możemy narażać pani i dziecka" - doktor K. tłumaczy cierpliwie i stanowczo. Z trudem udaje się pacjentkę wyprosić do poczekalni.

Godz. 11.50 - Jest miejsce!

Pacjentka nie może wrócić do domu, ani zostać w Bielańskim. Dr K. dzwoni do miejskiego koordynatora. Telefon milczy. "To nic nowego. To norma. Koordynator widmo. Teoretycznie powinien kierować ruchem pacjentów. Nie robi nic. W ciągu ostatnich czterech lat dodzwoniłam się do niego zaledwie parę razy. Raz zaproponował mi zresztą odesłanie pacjentki do... Szpitala Bielańskiego. Nie miał ponoć w systemie informacji, że to właśnie u nas brakuje miejsc, a sama mu ją wysłałam parę godzin wcześniej. Kiedy indziej wyjaśnił mi, że nie będzie nikogo daleko kierował, bo mu w ratuszu głowę będą suszyć. Za co? Za wykonywanie pracy???" - irytuje się pani doktor.

Doktor K. dzwoni więc sama. W czwartym z kolei szpitalu znajduje miejsce. Pacjentka decyduje się jechać tam prywatnym samochodem z mężem. Dobre i to: nie trzeba załatwiać karetki.

Godz. 12.15 - Rak i empatia

Wprawdzie do szpitala przyjmujemy (tak - zaczynam myśleć "my") tylko pacjentki w sytuacji bezpośredniego zagrożenia życia, jednak porad udzielamy wszystkim, które się zgłoszą. "Na mieście pokończyły się limity w poradniach ginekologicznych, więc z każdym dniem jest gorzej. Przychodzą po recepty, z łagodnym stanem zapalnym, chociaż to oddział ratunkowy. Rozumiem to..." - zapewnia doktor K.

Pacjentka (ok. 57 lat) została pouczona w recepcji, żeby się zgłosić zaraz. Wynik histopatologiczny, który właśnie odebrała, budzi poważne wątpliwości.

Doktor K tłumaczy: "Jest pani szczęściarą. Choroba została wykryta w pełni uleczalnym stadium. Konieczny będzie zabieg chirurgiczny. Proszę zgłosić się na konsultację do onkologa w przychodni, żeby umówić termin zabiegu."

Pacjentka: "Oj nie wiem, nie wiem... Z tą operacją... Moja ciocia to od niej przerzutów dostała. Rak się w całym ciele rozsiał".

Lekarka: "Jak powiedziałam, wyleczymy panią. Jednak decyzja zawsze należy do pacjentki. Może mnie pani posłuchać i żyć. Może pani to zlekceważyć, wrócić do domu i umrzeć."

Pacjentka (zszokowana): "To gdzie te konsultacje?".

Brak empatii? Bezwzględność? Można było inaczej? Nie wiem, ale mnie się podobało...

Godz. 12.41 - Nie sikamy?

Dociera do mnie, że od rana jeszcze nie piłyśmy, nie byłyśmy w toalecie... "Może kawka?" - proponuję. Doktor K. patrzy na mnie jak na wariatkę. "Teraz? Na zapisie KTG mamy właśnie dwie pacjentki, które czują skurcze. 34 tydzień ciąży. Nie da rady". Łamię się (miałam robić wszystko tak samo jak lekarz) i idę sama. Na kawę, bułkę, siku.

W korytarzu pielęgniarka próbuje przekonać kilku przyszłych tatusiów, że powinni ustąpić miejsca pacjentkom. Ci udają, że nie widzą "brzuchów". Byli tu pierwsi, więc dlaczego mieliby stać? Dopiero groźba wezwania ochrony działa. Na chwilę. Do końca dyżuru kilka razy trzeba było interweniować w tej sprawie.

Godz.13.05 - Nie ma co płakać

Po powrocie zastaję już w gabinecie pacjentkę ze skurczami (u drugiej był fałszywy alarm). Jest też przedwczesne odpływanie płynu owodniowego. Informacja o tym, że będziemy odsyłać ją do innego szpitala, wywołuje niemal atak histerii. Ciąża zagrożona, pacjentka samego ordynatora... "Odsyłanie pacjentek to koszmar. Tak trudno się z tym pogodzić. Dzisiaj nie reaguję już na łzy, krzyki, sceny, groźby, ale w środku się gotuję" - oświadcza opanowanym głosem lekarka. Pacjentka urodzi na Kasprzaka (niechętnie, ale zgodzili się ją przyjąć). My podczas tego dyżuru odeślemy jeszcze trzy panie.

Godz. 14.00 - Pogotowie przywozi pacjentkę...

Koordynator znowu się popisał. Kilka godzin po zgłoszeniu braku miejsc pogotowie przywozi naburmuszoną nastolatkę z "krwotokiem z dróg rodnych". Pracownicy pogotowia niemal "uciekają" po pozbyciu się "kłopotu". Już jest nasz.

Lekarz: "Od kiedy pani krwawi?"

Pacjentka: "Od wczoraj."

Lekarz: "Ile podpasek pani zużyła?"

Pacjentka: "Dwie."

Lekarz: "To chyba jest skąpa miesiączka, nie krwotok?"

Pacjentka: "Ja nie mówiłam, że mam krwotok. Zasłabłam na ulicy."

Czemu więc trafiła do nas? Bo ma też miesiączkę.... Doktor K. zleca morfologię i usg, które wyklucza przyczynę ginekologiczną. Koniec historii? Morfologia okazuje się tak marna, że konieczne jest przetoczenie krwi. Natychmiast. Dziewczyna zostaje z nami.

Godz. 15.05 - Kordocenteza szkodzi

Wchodzi pacjentka w zaawansowanej ciąży, a wraz z nią smród tanich papierosów. Pytanie: "Pali pani?" ma charakter czysto retoryczny. Ciąża jest zagrożona, badanie usg wskazuje na poważne wady płodu. By w pełni ocenić stan dziecka i jego szanse, a także zapewnić optymalne zaplecze neonatologiczne po porodzie, warto przeprowadzić kordocentezę, czyli pobrać krew z pępowiny i wykonać badanie genetyczne. To zabieg inwazyjny (raz na 100 procedur dochodzi do poronienia lub przedwczesnego porodu) - o tym akurat pacjentka wie. Na badanie więc się nie zgadza. "Nie chcę zaszkodzić dziecku" - przekonuje. Zostaje na oddziale - może ktoś ją przekona...

Godz. 15.30 do 19.00 Mam dość

Skończyła się laba. Teraz jest dyżur na serio. Nikogo już nie odsyłamy do innych gabinetów, bo tam skończono pracę. Teraz nawet usg (gabinet piętro wyżej) robi już doktor K. sama. Biegamy między piętrami, komputer się grzeje, pacjentki czekają. Mam nerwowy odruch na dźwięk dzwonka. Oznacza bowiem, że znowu ktoś przyszedł, a ja mu nie współczuję.

Kolka nerkowa ciężarnej, duży mięśniak uciskający drogi moczowe, ciąża pozamaciczna, poród. Cud, że zwolniło się łóżko porodowe - tej pacjentki nie odeślemy, bo zgłosiła się z kilkucentymetrowym rozwarciem... Żadnej z pacjentek nie rozpoznałabym na ulicy. Padam z nóg, chociaż tak serio to przecież nic nie robię. Chcę do domu, ale umowa była prosta: mogę wejść na oddział, ale wyjść dopiero po pełnym dyżurze... "Świat się nie zawali, jak wyjdziemy na chwilę" - przekonuję dr K. "To nie Biedronka, tu nie ma zmiany" - warczy.

Godz. 19.10 Obchód

Ponieważ dochodzę do wniosku, że doktor K. jest jednak nadgorliwa i chyba robi dla mnie pokazówkę, skarżę na nią lekarzowi dyżurującemu na oddziale. Mam okazję: wysłano mnie na obchód. Mówię, że się martwię, że dr K. sama zostanie zaraz pacjentką z wyczerpania, że to może być groźne dla chorych... Nie spotykam się ze zrozumieniem. Doktor N. też jeszcze nic nie jadł. "Nie jesteśmy w przedszkolu. Kilka minut nic nie zmieni? Może zmienić wszystko! Jak zrobi się zator do KTG, kto weźmie odpowiedzialność za pacjentkę, którą za późno zdiagnozujemy?" - jest wściekły. Zarazem zapewnia, że po 20. będzie czas i na kawę, i na kolacyjkę. Zaprasza na ruskie pierogi do konferencyjnej. Tam jest mikrofalówka. Przyjmuję zaproszenie z ulgą, bo kanapki już mi się skończyły, sklepiki zamknięte, a dyżurującym nie przysługuje nawet zupa regeneracyjna... Nic.

Podczas obchodu chodzimy po pięknych, przestronnych, odnowionych salach. Przed telewizorem łatwo zapomnieć o chorobie i horrorze ostrego dyżuru. Jednym uchem słucham zaleceń dla pacjentek. Wszystkie dobrze się czują. Chcą coś "na ból", "na spanie", "na kupkę". Wyglądają niemal na zdrowe, tymczasem stan wielu jest bardzo poważny. Niektóre "blokują łóżka" tygodniami, bo w Szpitalu Bielańskim wykonuje się unikalne, ratujące życie zabiegi płodów. Przyszłe mamy są z całej Polski.

Godz. 20.10-20.20 Kolacja?

Zanim ruskie dobrze wyjechały z mikrofalówki, zadzwonił telefon. Pilne cięcie. Skąd pacjentka? Z oddziału. "Niemożliwe, przecież wszystkie dobrze się czuły" - zastanawia się dr N.

Podczas przygotowywania stołu pyta pacjentkę: "Czuje pani skurcze?"

Pacjentka: "No."

Lekarz: "Na obchodzie jeszcze pani nie czuła?"

Pacjentka: "Czułam."

Lekarz: "To dlaczego pani nic nie powiedziała???"

Pacjentka: "Bo mój lekarz mówił, ze będę mieć cesarkę dopiero jutro."

Cesarka jest zaraz. Po niej następna... Kolejnej pacjentce "piszą się" skurcze, a rodzić naturalnie nie może ze względu na stan dziecka.

22.00 Nagłe krwawienie od kwartału...

Zjawia się bardzo elegancka, starsza pani. Chciałabym tak wyglądać w jej wieku...

Doktor K.: "Od kiedy pani krwawi?"

Pacjentka: "Od trzech miesięcy."

Doktor K.: "Czy krwawienie się nasiliło ostatnio?"

Pacjentka: "Nie."

Doktor K.: "Czuje się pani gorzej?"

Pacjentka: "Nie."

Doktor K.: "To dlaczego zgłasza się pani w ramach ostrego dyżuru???"

Pacjentka: "Pomyślałam, że już czas..."

Doktor K. konsultuje się z dyżurnym na oddziale i z anestezjologiem. Pani jest po sześćdziesiątce, usg wygląda "brzydko", nie ma możliwości umówić szybko planowanego zabiegu łyżeczkowania macicy, bo limity się pokończyły. Pacjentka ma dobrą morfologię i dobrze się czuje, ale kto będzie odpowiedzialny, jak zasłabnie po wyjściu ze szpitala?

Godz. 00.05 - Godzina jak każda

Lekarze decydują się przeprowadzić zabieg u starszej pani jeszcze podczas tego dyżuru. Nie mogę się im nadziwić - ledwo na nogach stoję. Irytują się nieco, bo pacjentka spóźnia się do gabinetu zabiegowego. Standardowy zabieg okazuje się trudny: chorej skacze ciśnienie skurczowe ponad 200 Hg. Anestezjolog opanowuje sytuację. Nie może jednak zmienić tego, co chora w sobie nosi. Wprawdzie na wynik histopatologii trzeba będzie poczekać, ale doświadczony operator już wie, że "ta pani zostanie z nami na dłużej"...

Godz. 00.45 - Głupawka

Wracam na izbę przyjęć. Niepotrzebnie zresztą schodziłam. Nie ma nowych pacjentek, więc wraz z doktor K. idziemy do dyżurki na ginekologii. Podpisać zlecenia, posprawdzać to i owo, uzupełnić dokumentację. Po raz pierwszy ktoś próbuje się dowiedzieć, kim właściwie jestem. Informacja na starcie, że "zalecenie ordynatora", wystarczyła na tyle czasu. Nie było okazji na spytki. Teraz zresztą też nie ma. Doktor K. zleca pełno badań na cito. Pielęgniarka odsyłana do laboratorium mruczy pod nosem, że w żadnym szpitalu tyle nie zlecają. Myślę nagle z satysfakcją, że ci z laboratorium to chyba mają jeszcze gorzej, niż ci na izbie. Dostają przecież zlecenia z kilku oddziałów i wszyscy mają pretensję, że za wolno pracują.

Godz. 01.15. - 03.05. Pogaduchy przerywane

Badania, pomiary, analizy... Chodzę za doktor K i w każdej wolnej chwili próbuję podpytać o różne rzeczy, bo mój czas się kończy. Nie mogę uwierzyć, że lekarz miewa nawet trzy dyżury w tygodniu. Nie dziwię się, że jest do nich zmuszany, bo ochotników brak. "Praca w przychodni po dyżurze? - dziwi się doktor K. - to nierealne! Ja nawet nie wiem, jak się nazywam. Za dyżur dostaję 11 godzin wolnego. To nie wystarcza, żeby odpocząć". "Romanse w szpitalu? - śmieje się - cud, jak się uda serial jakiś obejrzeć. Dużo można powiedzieć o zaniku życia seksualnego przez dyżurowanie, ale chyba nie o to pytasz..." "Można zrezygnować z dyżurów? No jasne! Z pracy też. Na pracę powyżej 48 godzin tygodniowo lekarz teoretycznie ma dobrowolnie zgodzić się na piśmie. Jak tego nie zrobi, to go wywalą..."

"Czego najbardziej boję się w mojej pracy? Nieprzewidywalności. I bezsilności. Położnictwo to hardcore. Generalnie medycyna jest trochę jak matematyka: coś z czegoś wynika. Ginekologia - jak inne dziedziny medycyny. A położnictwo? Tak często nic się nie zgadza... Z badań wynika, że urodzi się dziecko z dużymi problemami, może nawet nie przeżyje, a tymczasem przychodzi na świat w całkiem dobrej formie. To są te miłe zaskoczenia. Ale bywają też rozczarowania.. Poród przebiega normalnie, wszystkie parametry w normie, a jednak maluch rodzi się w ciężkim stanie albo nawet umiera. Kto zawinił? Oczywiście, lekarz. Wychodzisz z dyżuru i ciągle o tym myślisz. Z tym nie można się pogodzić. To z nami zostaje na zawsze".

Godz. 03.05 - 05.25 Śpimy

Papiery ogarnięte, w izbie przyjęć pusto. Jak jest okazja, żeby spać, trzeba z niej skorzystać, bo może się nie powtórzyć - oświadcza dr K. i pokazuje mi miejsce na kozetce w sali konferencyjnej. Wydaje mi się, że nie zasnę, ale zasypiam natychmiast.

Godz. 05.35 - Kto pierwszy?

Potrzebuję 10 minut, by uświadomić sobie, gdzie jestem i jak trafić do izby przyjęć. Tam pacjentka z regularną akcją skurczową. Poród naturalny potrwałby jeszcze kilka godzin, ale ona zgłosiła się na cesarskie cięcie. Tak zakończyła się pierwsza ciąża pacjentki i tym razem także (zgodnie zresztą z międzynarodowymi wytycznymi) domaga się cesarki. Trzeba wszystkich obudzić, ale najpierw dr K. postanawia sprawdzić, co z pacjentką do drugiego potencjalnego cięcia. Ciąża jest bliźniacza, dzieci z in vitro, 33 tydzień. Jeden bliźniak nieprawidłowo ułożony, w dodatku wyraźnie mniejszy. Pacjentce odchodzi płyn owodniowy, skurcze stają się coraz wyraźniejsze... Na co więc czekają lekarze? Zaledwie 3 godziny temu dr K. podała pacjentce sterydy przyspieszające dojrzewanie pęcherzyków płucnych, co znacznie zwiększa szanse na samodzielne oddychanie dzieci po porodzie. Żeby lek w pełni się wchłonął i zadziałał, potrzeba dwóch dni.

Dlaczego lekarz prowadzący ciążę nie podał ich wcześniej? "Cóż, nie wiem. Może się bał? Dla wielu pacjentek internet to najlepsze źródło >wiedzy<. Można tam wyczytać na przykład, że profilaktyczne podanie sterydów, które w sumie okaże się niepotrzebne, bo ciąża będzie donoszona, zwiększa w bardzo niewielkim stopniu ryzyko wystąpienia zaburzeń psychicznych w przyszłości. Pacjentka czyta, nie chce >ryzykować<, realnie ryzykując bardziej. Oczywiście, to lekarz powinien decydować i wielu miałoby w nosie obiekcje ciężarnej. Są jednak i tacy, co mają dość oskarżeń o błąd w sztuce, o brak empatii, wiedzy. Dla świętego spokoju odpuszczają". A my mamy problem.

Godz. 06.15 - Idę na cięcie!

Nie chce mi się wierzyć, że w tym przypadku to pacjentka nie chciała przyjąć leku. Jest dzielna, pokorna, wzbudza sympatię. Boję się o nią i dzieci. Decyduję się pójść zobaczyć zabieg. Wcześniej stchórzyłam i zrezygnowałam, ale teraz zmęczenie mąci mi rozum, więc ten podpowiada: "taka okazja może się nie powtórzyć". Na bloku czekają już wszyscy. Nikt nie ziewa, nikt nie zaspał. Są lekarze i pielęgniarki z neonatologii, ginekolog, anestezjolog. Na maluchy czeka cieplarka.

Kiedy słyszę pierwszy krzyk dzieci i niemal czuję, jak się skarżą, że zimno, że chcą do mamy, serce mi chce wyskoczyć. Dostają po 10 punktów Apgar. Są piękne. Ryczę jak bóbr. I trochę zazdroszczę pozostałym, że jestem tu tylko widzem.

Godz. 7.50- Jeszcze raz?

Teoretycznie dyżur kończy się o 8.00, ale wiadomo, że doktor K. o tej porze nie wyjdzie, bo właśnie zaczyna kolejny zabieg cesarskiego cięcia. "Jeszcze nigdy nie skończyłam punktualnie" - śmieje się. Nie tylko ona - wczoraj, jak zaczynałam, lekarka zdająca dyżur wyszła po 9.00. Wychodzę sama, z postanowieniem, że już tu nie wrócę.

Godz. 8.00 Przetrwałam?

Nawet nie wiem, jak doszłam do tramwaju. Pewnie parę osób uznało, że wracam z imprezy, bo mną "rzucało". W domu chciałam odespać, ale ze zmęczenia nie mogłam zasnąć. Teraz już śpię, ale we śnie wciąż jestem na dyżurze. Mam nadzieję, że nie trafię szybko do szpitala jako pacjentka. Nie ufam lekarzom, jak kiedyś. Ich warunki pracy są nieludzkie. Jak podejmować decyzje i brać za nie odpowiedzialność? To jest szaleństwo.

Podczas dyżuru dr K. przyjęła do szpitala (lub odesłała do innego) 21 osób, udzieliła 15 porad. Zarobiła za 24 godziny ok. 400 zł brutto. U mnie w tym miesiącu był hydraulik podłączyć zmywarkę - skasował 300 zł za 2 godziny pracy i "gazownik" z uprawnieniami do kuchenki. Ponoć była "nietypowa", więc zażądał 500 zł.

Ps. Inicjały lekarzy oraz niektóre szczegóły dot. pacjentek, pozwalające na ewentualną identyfikację, zostały zmienione.

Więcej o: