Artykuł po raz pierwszy ukazał się w ramach cyklu: "Pogromcy chorób". Piszemy w nim o pacjentach, bohaterskich lekarzach, pokręconych ścieżkach prowadzących do znalezienia antidotum... To odcinek specjalny - o człowieku, który nie tylko przekonał Polaków, że narkomania to choroba (chociaż współcześnie takie podejście i terminologia już nie obowiązują), a chorym na AIDS należy się szacunek. Marek Kotański był przede wszystkim charyzmatycznym terapeutą, który znajdował skuteczne leki na znieczulicę. Chociaż na próżno szukać jej w encyklopediach medycznych, to wyjątkowo dotkliwa choroba społeczna.
Marek Kotański, powszechnie nazywany Kotanem, zmarł 19 sierpnia 2002 roku, w wyniku ran odniesionych w wypadku samochodowym. Jego oponenci, których nigdy nie brakowało, jeszcze przed pogrzebem pozwalali sobie na spekulacje:
pewnie był naćpany jak ci jego narkomani,
na pewno za szybko jechał. A w ogóle po co mu była taka fura?
Kierujący jeepem Kotański wracał do domu ze spotkania w ośrodku dla bezdomnych. Był trzeźwy, przestrzegał przepisów. Na jezdnię wtargnął jednak pijany rowerzysta (1,8 promila w wydychanym powietrzu). Chcąc go ominąć, Kotan stracił panowanie nad kierownicą, wreszcie życie. W opinii biegłych - całkowita odpowiedzialność za tamten wypadek spada na ocalonego rowerzystę, który zresztą został za to skazany na karę dwóch lat i ośmiu miesięcy pozbawienia wolności (1).
Kotański umarł, jak żył - przede wszystkim myśląc o innych. Gdyby przeżył, zapewne nie zdziwiłby się tym plugawym insynuacjom. Był przyzwyczajony i, niezależnie od reakcji otoczenia, robił swoje, jeśli tylko miał przekonanie co do słuszności podejmowanych działań.
Przetrwał choćby na początku lat 90. akcję "Zabić Kotańskiego i rodzinę jego", polegającą głównie na skandowaniu tego hasła przez tłum (choćby w Rembertowie) czy naklejaniu go na przystankach (w Kawęczynie). Bywało, że protestujący pluli w stronę terapeuty. Ot, takie spontaniczne reakcje bliźnich w związku z planowanym otwieraniem ośrodków dla chorych na AIDS.
W odpowiedzi mówił, zawsze cicho i spokojnie:
Musi minąć trochę czasu, zanim ludzie zrozumieją. Na razie walczymy o to, żeby o lokalizacji takich rzeczy jak przychodnie psychiatryczne, szpitale, hotele dla narkomanów i zarażonych HIV nie decydowała żadna lokalna opinia. To nie są lokalne problemy. W Kawęczynie zostaniemy, choćby na siłę (2).
Nie zostali. Trzeba było uciekać. Potem z Głoskowa. A jednak w Rembertowie ludzie uznali argumenty Kotańskiego. Największych zadymiarzy przegonili w końcu sami mieszkańcy i zaakceptowali sąsiedztwo chorych. Takie drobne, wyczekiwane zwycięstwa dawały siłę do dalszej walki.
Marek Kotański, ur. 1942, psycholog kliniczny i terapeuta, który w latach 70. ubiegłego wieku zajął się problemem narkomanii w Polsce, niewątpliwie już za życia był legendą. Młodzież, nawet ta, która nigdy nie zetknęła się bezpośrednio z narkotykami, lgnęła do niego i ufała mu bezwarunkowo. Był łącznikiem z nieznanym, fascynującym światem; z piekłem, z którego mógł człowieka wydobyć tylko on.
Obecne pokolenie pięćdziesięciolatków i sześćdziesięciolatków w siermiężnym PRL-u wierzyło, że nawet jednorazowy kontakt z marihuaną to docelowo szybki cmentarz. Wcześniej - w zasadzie droga krzyżowa, podobna do tej, którą podążały konsekwentnie heroinistka Christiane F., bohaterka słynnej na całym świecie książki: "My, dzieci z dworca Zoo" (3), i Barbara Rosiek, autorka "Pamiętnika narkomanki" (4), jej polska odpowiedniczka. Uważa się, że jednym z kluczowych osiągnięć Marka Kotańskiego było skuteczne zniechęcenie do eksperymentowania z narkotykami tysięcy ludzi. Z drugiej strony: część terapeutów uważa, że to jedynie przekonanie, które nie ma odzwierciedlenia w faktach. Straszenie nie działa, a użytkowników twardych narkotyków mamy więcej niż wtedy. Kto jednak pamięta tamte czasy, wie, że nie da się już zrobić takich prostych porównań i przełożeń, a statystyki, zwłaszcza ówczesne, trzeba traktować dość umownie. Wtedy oficjalnie "narkomanów nie było" i już. Ma uzasadnienie wiara, że byli, a byłoby ich jeszcze więcej, gdyby nie Marek Kotański.
A jednak rodzice, nauczyciele i władze nie kochały Kotana. Nawet jeśli tolerowały, bo chciał rozwiązywać problemy niechętnie dostrzegane przez innych, raczej przez wiele lat zachowywały chłodny dystans. Kotański nie pasował na ówczesne salony. Nie wyglądał też jak poważny nauczyciel, któremu można powierzyć dziecko.
Po co mu ten kucyk? Ma takie rzadkie włosy. Wyglądają jak brudne. I ta skórzana kurtka. Ubrałby się inaczej, to by go ludzie bardziej szanowali
- komentowali ci, którzy próbowali racjonalizować swoją niechęć, wsadzać ją w cywilizowane ramy. Inni uciekali się jednak do wyzwisk, rzucania kamieniami, niszczenia domów, które tworzył, nieważne czy dla narkomanów, osób w kryzysie bezdomności czy zakażonych HIV.
W naszym społeczeństwie nie może być lubiany ktoś, kto pracuje z uzależnionymi i bezdomnymi. Ciągle pokutuje u nas przekonanie, że narkomani zasłużyli sobie na swój los, a opiekować się należy tylko małymi dziećmi. Ale wszystko do czasu. Matka przestaje krytykować Kotańskiego, gdy dowiaduje się, że dziecko bierze.
- oceniał jeszcze za życia Kotańskiego Adam Nyk, szef warszawskiej poradni rodzinnej.
Nie wiem, czy Kotański jest mądry, czy głupi, wiem, że uratował moje dziecko od śmierci z zaćpania
- to głos w radiowej dyskusji o Kotańskim.
Sam Kotan twierdził, że pomaganie narkomanom i osobom w kryzysie bezdomności nie jest prostym dawaniem i odbieraniem dobra:
To najtragiczniejsza przygoda w moim życiu. Nieraz zamykam się i płaczę, mówię: "Boże, nie mam siły". Bywało, że mówiłem: "Koniec, wyssali ze mnie siły i opluli". (5)
Oczywiście, gdyby Kotański miał wyłącznie wrogów, dziś zapewne byśmy go nie wspominali. Przede wszystkim miał ogromną moc przyciągania ludzi i to pozwalało realizować nawet najbardziej szalone, jak na tamte czasy, pomysły. Wokół swych idei potrafił zgromadzić autorytety świata polityki, kultury i sztuki - ludzi, którzy wspierali jego działania, pomagali w organizowaniu charytatywnych przedsięwzięć, spektakularnych imprez profilaktycznych i w codziennej misji niesienia pomocy najbardziej potrzebującym.Większość osób kojarzy go z Monarem, czyli zwalczaniem narkomanii, oraz Markotem, zajmującym się osobami w kryzysie bezdomności. Społecznych inicjatyw Kotana było jednak zdecydowanie więcej. Łącznie we wszystkie zaangażowało się ok. 5 milionów Polaków. Sam Kotański nieraz żartował, że to "zarażeni wirusem Kotana" - taka zdystansowana odpowiedź na powracające zarzuty, że to dopiero sam terapeuta "tworzy w Polsce narkomanię i narkomanów", mówiąc o kompocie (narkotyku, tzw. polskiej heroinie), haju (stanie odurzenia narkotycznego) i generalnie klimacie narkomańskiego życia. "Wcześniej u nas tego nie było przecież".(6)
W 1985 roku Kotański wyprowadził na ulice milion rodaków. O co chodziło w Łańcuchu Czystych Serc, który polegał na tym, że trzymając się za ręce rodacy utworzyli żywy łańcuch, który połączył cały kraj? O zadeklarowanie poparcia dla humanizmu. Po co? Wielu uczestnikom wystarczył sygnał, że Kotański widzi w tym sens. Były łzy wzruszenia, chęć naprawiania świata, żadnych zamieszek, polityki i dawania pretekstu władzy, by uderzyć w tę jedność.
"Kupą, mości panowie" to w wielu opracowaniach kolejna inicjatywa Kotana, nazywana eufemistycznie "troską o środowisko". Owszem, Kotan tym także się zajmował - zorganizował choćby akcję sadzenia 100 tysięcy drzew na Śląsku. W "Kupie" jednak chodziło o kupę, po prostu. Kotański, oburzony niewyobrażalnym brudem w miejskich szaletach i ubikacjach w pociągach, zakasał rękawy i - w obecności kamer - rozpoczął akcję sprzątania wygódek. I znalazł naśladowców. Szczęśliwie, wraz z upadkiem systemu komunistycznego, znikły też takie przybytki nieczystości i ten rodzaj heroizmu stracił sens.
W latach 80. Kotański zajmował się głównie narkomanami, potem chorymi na AIDS. Po nich przyszedł czas na mycie ("kąpiel przywraca godność") i żywienie osób w kryzysie bezdomności żyjących na dworcach.
Wraz z kapitalizmem pojawiły się nowe osoby bez domu, ofiary eksmisji. Dla nich stworzył Markoty. W starych spichlerzach, magazynach, zrujnowanych budynkach gospodarczych, ludzie własnymi rękami tworzyli nowe domy - przystosowywali budynki do zamieszkania.
Potem był potrzebny szpital dla nich i przytuliska dla uchodźców, dla niepełnosprawnych i byłych więźniów. W "Szkołach życia", leczący się narkomani opiekowali się ciężko upośledzonymi dziećmi. W hospicjach osoby w kryzysie bezdomności wspierały w ostatnich chwilach życia samotnych, w tym chorych na alzheimera.
W krótkim czasie różnych ośrodków-przytulisk dla niechcianych było w całym kraju ponad 150 i powstawały kolejne. Oponenci Kotańskiego chcieliby zapewne, żeby wszystkie odwiedzał pieszo, skoro przeszkadzał im nawet jego samochód. Jeszcze lepiej, gdyby zdołał chodzić boso, nawet po wodzie. Od polskiego społecznika oczekiwano niemal (w niektórych środowiskach wciąż są zresztą takie oczekiwania, choćby wobec Jerzego Owsiaka), żeby żył w ubóstwie i był świętym za życia.
Na przełomie wieków Kotański przestał jednak ostatecznie drażnić władzę. Jego styl, prowizorki, chaotyczna księgowość, spotykały się już z wyrozumiałością. Kalkulacja była prosta. Jeśli Kotan rzuci w diabły te wszystkie Markoty, kto ogarnie tłum znowu bezdomnych matek i nikomu niepotrzebnych umierających?
Osiem lat przed śmiercią Marek Kotański przeszedł poważną operację kardiochirurgiczną. Miał pretekst, żeby odpocząć. Nie zwolnił jednak obrotów, chociaż jak sam przyznawał, stał się bardziej wyrozumiały dla ludzkich słabości i częściej rozmawiał z Jezusem. Oczywiście, nie w sensie dosłownym, raczej starał się jego zasady wdrażać w życie:
U podstaw mojej miłości do ludzi leży miłość do Jezusa. Ta miłość jest drogą, która pozwala mi docierać do tych ludzi, którzy zostali odrzuceni przez innych, którzy często są na takim dnie, że właściwie nikt nie chce z nimi rozmawiać, nikt nie chce ich dotykać. Ja ich kocham. Ja traktuję ich jak braci
Podobnie jak Jerzego Owsiaka czy księdza Arkadiusza Nowaka, niektórzy okrzyknęli Marka Kotańskiego świętym już za życia. Był osobowością niepowtarzalną, ale nieraz porównywano go do uznanych, niezłomnych postaci.
Jak donosił w 2003 roku tygodnik "Wprost" - według przyjaciół - miał być połączeniem Matki Teresy z Kalkuty, bezkompromisowego porucznika Halskiego z popularnego wówczas serialu "Ekstradycja" i Martina Luthera Kinga.
Zastanawia szczególnie to porównanie do noblistki z Kalkuty. Na kryształowym obrazie św. Teresy pojawiły się przecież rysy. Podstawowy zarzut to brak współczucia dla cierpiących podopiecznych, odmawianie im leków przeciwbólowych, nawet tym umierającym. Światu trudno zaakceptować, że ktoś tak wrażliwy na drugiego człowieka, mógł być zarazem tak obojętnym na jego ból (więcej na ten temat).
Zarzuty wobec Kotana są dość podobne. Bezwzględne traktowanie podopiecznych w ośrodkach Monaru budziło już kontrowersje za życia Marka Kotańskiego, a z czasem opór przybierał na sile. Surowe kary za drobne przewinienia, upokorzenia, brak drugiej szansy za przerwanie abstynencji... Dziś terapia już tak nie wygląda. Zwolennicy Kotańskiego przekonują, że twórca Monaru dostrzegał słabe strony systemu, który tworzył i szykował spore zmiany. Niestety, plany te przerwała śmierć.
W latach 80. tak tłumaczył zasady Monaru, często zupełnie nie do zaakceptowania dla świata zewnętrznego:
- Już jako student psychologii klinicznej zajmowałem się ludźmi cierpiącymi - początkowo psychotykami, potem nerwicowcami, wreszcie chorymi na chorobę alkoholową. W ten sposób, poznając różne obszary chorób psychicznych, gromadząc doświadczenia i przeżycia dotychczas mi nie znane w 1974 r. znalazłem się w jednym ze szpitali psychiatrycznych, gdzie zaczynano zajmować się narkomanami. Moje pierwsze doświadczenia były gorzej niż złe (...)
Na początek chciałem "kupić" narkomanów wypróbowaną przeze mnie metodą otoczenia ich opieką i zrozumieniem. Przy pierwszej konfrontacji wypadłem na idiotę, który nachalnie wchodzi w kaloszach do cudzego życia, zupełnie nie proszony o to, a chcący bardziej niż oni sami ulepszać je.
(...) Był to dla mnie pierwszy, okrutny cios - rozbicie się mojej dobrej woli, zapału i naiwnego jeszcze altruizmu o mur ich inercji, niewiary, cynizmu. Zawsze wydawało mi się, że gesty przyjaźni, pomocna ręka, opiekuńczość są dobrą monetą, przyjmowaną przez wszystkich bez wahania. Tu spotkałem się z reakcją odrzucenia. Byłem nieznany w środowisku, podejrzanie dobry i łagodny. W ocenie narkomanów tak mógł zachowywać się tylko kapuś.
Postanowiłem wycofać się z robienia dobrze na siłę i przyjąłem maskę obojętności, zabarwioną jednak cieniem ciekawości naukowej. Tym razem było jeszcze gorzej. Uznano mnie za faryzeusza i określono jako niezwykle kiepskiego. Byłem załamany. Nie umiałem przekazać im, jak bardzo się mylą, że ja naprawdę chcę z nimi pracować, i że psychologia to nie mój zawód, ale powołanie. Miałem już dość mojej nieskuteczności i braku kontaktu z nimi. Postanowiłem postawić wszystko na jedną kartę i powiedzieć im o tym, co czuję i myślę. (...) Naturalność moich reakcji, bezradność, ale i chęć działania, obnażenie się ze swoimi słabościami i niepewnością uczyniły mnie autentycznym w ich oczach, uzmysłowiły, że nie chcę podejść ich z pozycji lepszego, wszystkowiedzącego, mającego monopol na życie autorytetu, że nie kontynuuję postawy, której tak bardzo mają dosyć - kreowanej przez rodziców i nauczycieli bez zmazy i skazy. Wszystko to spowodowało, że u kilku chłopców "zaskoczyłem". Zaczęto mnie traktować jak kogoś, z kim można od biedy pogadać.(...)
Psychoterapie przypominały wspaniałe spowiedzi i przyrzeczenia poprawy. Wszyscy żyliśmy iluzją: oni, że wychodzą z nałogu, my, że pomagamy im w tym.
Robili nas w konia w sposób niewyobrażalnie pomysłowy: teraz o tym wiem, wtedy nie podejrzewałem niczego. Techniki oszukiwania personelu medycznego przez narkomanów można by opisać w oddzielnym tomie, który spowodowałby chyba reakcję zwątpienia w celowość pracy wielu terapeutów zajmujących się narkomanami.
Kolejne afery narkotyczne na oddziale sprawiły, że Kotański chciał spróbować czegoś zupełnie innego. wyjść ze szpitala i spróbować żyć z uzależnionymi w osobnej społeczności, uczyć tego życia od nowa. Tak narodził się Monar i powstał pierwszy dom, w Głoskowie. Program terapeutyczny, który nie mieścił się w wyobrażeniach wielu pedagogów.
Kiedy w pierwszych dniach naszego pobytu wywaliło szambo i zalało nam korytarze (młodzieży nie chciało się używać papieru toaletowego, tylko gazety), kazałem sprzątać wszystko gołymi rękami.
Wstawałem też razem z nimi o czwartej rano i biegliśmy skonani parę kilometrów po to tylko, żeby się zmęczyć i przemóc niechęć do robienia czegokolwiek na żądanie.
Na domiar złego ścinałem ludziom włosy, a właściwie to oni sami je ścinali, chcąc udowodnić, że są zdolni poświęcić coś dla nich bardzo drogiego dla walki o odbudowę swego człowieczeństwa. (...)Wszystko, co robiłem, zawsze konsultowałem z całą społecznością, postanowiłem bowiem, że wspólnie stworzymy program mający im pomóc wyjść z nałogu.
Jak Kotański tłumaczył zasadę bezwzględnego odrzucenia przez społeczność każdego, kto złamał abstynencję narkotyczną bądź alkoholową?
Nie było łatwo wprowadzić w życie prawo kary śmierci za branie, które jest przecież objawem trwającego nałogu. Można by powiedzieć, że analogicznie trzeba by wyrzucać ze szpitala tych, którzy mają powyżej czterdziestu stopni gorączki. Tak, to dobry przykład do porównania. Narkoman, który wziął w naszym domu, ma czterdzieści stopni gorączki i jest czynnym, niezwykle zaraźliwym ogniskiem choroby. Albo zdecydujemy się go usunąć, albo zarazi innych i wtedy umrze wielu.
W jaki sposób pogodzić to z ideą humanizmu?
Usunięcie jest - jak sądzę - słusznym wyborem, nakazem moralnym w imię dobra bezbronnej reszty grupy, która walczy o swe życie. Nie można pozwolić, aby rozrywający się granat w ręku jednego człowieka rozerwał ich wszystkich.
- przekonywał Kotański i dodawał:
Ratować zaćpanego narkomana w gronie nie biorących to tak, jakby kazać całemu oddziałowi żołnierzy iść na pole minowe po trupa kolegi. Nie można narażać całej grupy w imię szlachetnych, ale niesłusznych, jako decyzji szafowania ludzkim życiem, celów. Zdecydowałem się pomagać grupie, większości, co nie oznacza, że nie jestem załamany każdym odejściem na śmierć moich przyjaciół, którzy zdecydowali się choć przez krótką chwilę walczyć z nałogiem i których on pokonał.
Z czasem jednak Kotański złagodniał. Recydywa w Monarze stała się możliwa. Od śmierci twórcy Monaru zmienił się świat, narkotyki, sami uzależnieni i możliwości leczenia. Elastyczny i otwarty Marek Kotański, który już za życia ponoć zaczął dostrzegać słabe strony tego systemu, zapewne odnalazłby się w nowej rzeczywistości, dla dobra bliźniego. Zwłaszcza, że idea Synanonu, amerykańskich wspólnot dla uzależnionych, wychodzących z nałogu poprzez pracę, też nie przetrwała próby czasu. Co nie oznacza, że nigdy nie miała sensu.
Tak dziś pomaga się użytkownikom narkotyków: