Ze wstydu, bezradności, "kosmici" - skąd się biorą ludzie bezdomni w Warszawie

"Znowu ta Warszawa. Co nas obchodzi WASZA karetka?". Takich komentarzy nie brakuje pod naszymi artykułami o działalności Ambulansu z Serca, czyli wolontariuszy udzielających pomocy medycznej osobom bezdomnym w stolicy. Warto przyjrzeć się dokładniej. Wśród "kloszardów metropolii" nietrudno spotkać ludzi z całej Polski, a nawet obywateli świata.

Właśnie minął rok od naszej pierwszej publikacji o wolontariuszach, którzy udzielają pomocy medycznej osobom w kryzysie bezdomności. "Sprzątacze", jak ich czasem nazywają "porządni obywatele", po pracy czy zajęciach na uczelni, ruszają na ulice Warszawy - do pustostanów, ogródków działkowych, koczowisk pod mostami, piwnic, szałasów i innych miejsc, gdzie mieszkają osoby bezdomne. Nikt im za to nie płaci. Niosą ratunek i nadzieję. Pozwalają tym "normalnym" ludziom nie widzieć gorszej strony stolicy.

Doskonale znają problemy osób żyjących na ulicy. Ich pomoc nie ogranicza się bowiem do zaopatrzenia gnijącej rany czy ocalenia przed zamarznięciem w śmietniku. W zespole są psychologowie i generalnie ludzie kierujący się empatią. Często docierają do tych, którzy nie chcą, bądź nie umieją, skorzystać z innych dostępnych form wsparcia w mieście. Towarzyszą, wysłuchują, zdobywają zaufanie, a ich ostatecznym celem jest trwałe zabranie ludzi z ulicy - znalezienie bezpiecznego kąta i pracy.

Urodzeni warszawiacy?

Niedawno wolontariusze z Karety (jak ciepło nazywają swój rozwalający się wóz) podzielili się z nami swoją wiedzą na temat przyczyn bezdomności. Wiele osób uważa, że przepis na nią jest w zasadzie jeden: "wóda". Tymczasem wiele okoliczności, także niezawinionych, spycha ludzi na społeczny margines.

Dostało nam się trochę za ten tekst, także od kolegów po fachu, którym niepoprawne semantycznie wydało się zderzenie poważnego problemu bezdomności z trywialnym "przepisem". Niestety, w Polsce czasem łatwiej wylądować na ulicy niż upiec szarlotkę. Trochę szkoda, że osoby, którym tekst się nie podobał, nie podjęły samego tematu ludzi bezdomnych i problemów wolontariuszy Ambulansu z Serca. Ci od roku nie mogą uzbierać potrzebnych funduszy na nową karetkę i lada chwila mogą być zmuszeni zawiesić swoją działalność (więcej na ten temat).

Wśród komentujących artykuł pojawił się również zarzut, że zajmujemy się głównie potrzebującymi ze stolicy i okolic. Zarzucono nam wręcz, że jesteśmy "warszawkocentryczni". Przyznajemy, że "Warszawka" w kontekście bezdomnych mieszkańców Warszawy brzmi kuriozalnie. Zarzut w naszej ocenie zupełnie nietrafiony.

Wielu ludzi uważa, że problem bezdomnych w Warszawie to problem czysto warszawski. "Niech sami się martwią" - mówią. Tymczasem prawda jest taka, że w stolicy Polski trafiają się osoby w kryzysie bezdomności z całego kraju, a nawet spoza Polski. O przybliżenie historii takich pechowych przybyszów poprosiliśmy Rafała "Raffiego" Muszczynko, wolontariusza Ambulansu z Serca.

"Na fuchę"

Na warszawskich ulicach żyją tysiące ludzi. Z analizy przeprowadzonej na zlecenie Biura Pomocy i Projektów Społecznych Urzędu m.st. Warszawa, w ubiegłym roku warszawskie ośrodki pomocy społecznej łącznie udzieliły wsparcia 4521 osobom w kryzysie bezdomności. Warszawski streetworking miał stały kontakt z 2695 osobami. Szpitale miejskie udzieliły pomocy 968 osobom w kryzysie bezdomności. To sytuacja jeszcze sprzed przybycia do nas uchodźców z Ukrainy. W bieżącym roku sam jeden Ambulans z Serca udzielał już różnych form pomocy kilka tysięcy razy! Niejednokrotnie wspólnie z innymi organizacjami i miejskimi służbami, którym także przybyło zadań i te statystyki na pewno będą wyglądać inaczej.

Żeby zostać warszawskim bezdomnym, nie trzeba urodzić się czy wychować w stolicy. Według Rafała Muszczynko najliczniejszą grupę wśród bezdomnych przybyszów z całego kraju stanowią ci, którzy w Warszawie szukali pracy. Ich smutne historie pokazują dobitnie, jak łatwo wylądować na ulicy. Wcale nie trzeba wyruszyć w ciemno, by wpaść w poważne tarapaty.

Pan Tadeusz*, robotnik budowlany ze Śląska, przyjechał do Warszawy do pracy z kolegami. Miał umówioną "fuchę" i dach nad głową. Fucha wypaliła, lokum już nie."Zarezerwowany" czteroosobowy pokój już był zajęty przez innych chętnych za wyższą stawkę. Trzech kolegów miało w Warszawie rodziny lub znajomych i na kilka dni poszli nocować do nich. Pan Tadeusz nie. Oczywiście, mógł wracać do domu, ale szkoda było już znalezionej pracy.

Jakiś czas nocował na stacji metra Centrum. Dzięki darmowym posiłkom od grupy "Jedzenie zamiast bomb" i podleczeniu infekcji przez ludzi z Karety, doczekał jakoś pierwszej pensji i wraz z kolegami wynajął pokój. Dziś zapewne pracuje na jednej z warszawskich budów, wykańczając kolejne mieszkania, w których za jakiś czas zamieszkają warszawiacy.

Niestety, niejednokrotnie otrzymanie wynagrodzenia za wykonaną pracę okazuje się problematyczne, zwłaszcza że szara strefa ma się dobrze. Taka sytuacja często dotyczy osób z branży budowlanej, mechaników samochodowych, osób pracujących w Warszawie sezonowo.

Przez wstyd

Pan Waldemar z Łap niedaleko Białegostoku, którego wolontariusze spotkali w jednej z warszawskich ogrzewalni na Grochowskiej, przyjechał do Warszawy uczciwie pracować w warsztacie samochodowym. Niestety, na miejscu okazało się, że z obiecanej umowy o pracę nici. Najpierw dopełnienie formalności opóźniało się, wreszcie temat umarł. Pensja po miesiącu też została wypłacona tylko w niewielkiej części, choć była obietnica, że "już za chwilę" wszystko zostanie załatwione. Mijały kolejne tygodnie na zaliczkach i drobnych wypłatach pozwalających żyć z dnia na dzień. Pewnego dnia szef przestał odbierać telefony. Gdy Pan Waldemar udał się do warsztatu, gdzie pracował, by wyegzekwować swoje zarobione pieniądze, spotkał tam czterech rosłych mężczyzn, którzy "doradzili" mu szybkie oddalenie się i "dobrowolną" rezygnację z reszty pieniędzy.

Nie było już środków ani na opłacenie pokoiku, ani na powrót do Łap. Zresztą na powrót nie pozwalał wstyd. Niektórym niełatwo się przyznać, że ich ktoś oszukał. Po tym, jak grupka podpitych nastolatków pana Waldemara pobiła, zabrała telefon, dokumenty i resztkę pieniędzy na jedzenie, człowiek zupełnie się załamał. Zamiast szukać rozwiązania, zaczął po prostu żyć z dnia na dzień, na ulicy. Wsparcie psychologiczne, kontakt z rodziną, bilet powrotny - tyle było trzeba, by pan Waldemar stanął na nogi.

Panu Jarkowi w stolicy wiodło się lepiej, ale do czasu. Pracował jako ochroniarz w jednym z marketów, wynagrodzenie dostawał na czas. Radość z kolejnej pensji uczcił alkoholem. Pobito go i okradziono ze wszystkiego: pieniędzy, telefonu, dokumentów, kluczy do lokum. Trafił do Karety w okolicach ronda Wiatraczna. W zasadzie powinien trafić do szpitala, ale z racji na pracę na umowę śmieciową był nieubezpieczony i bał się, że go nie przyjmą, lub że wizyta skończy się wysokim rachunkiem. Jego obawy były nieuzasadnione, ale wiele osób takie ma. W przypadkach nagłych, a do takich należy pobicie, ubezpieczenie nie jest niezbędne, by otrzymać pomoc.

Szczęśliwie, ktoś zadzwonił do Ambulansu z Serca (nr pod numer 663 600 856). Wolontariusze przekazali pana Jarosława ratownikom z pogotowia ratunkowego, a ci zabrali go do szpitala. Otrzymał niezbędną pomoc i prawdopodobnie dalej pracuje w ochronie w Warszawie.

Tylko przeprowadzka

Bywa, że osoba bezdomna w Warszawie była wcześniej bezdomną gdzieś w Polsce. Jeśli tracisz z oczu lokalnego "kloszarda", niekoniecznie nie żyje. Być może twoim byłym sąsiadem czy kolegą ze szkoły dziś opiekuje się Ambulans z Serca.

W mniejszych miejscowościach, a czasem wręcz wsiach, bezdomny nie może liczyć na żadną, lub prawie żadną, pomoc. Trudno żebrać na ulicy, gdy ulicą prawie nikt nie chodzi. Trudno oszukać kogoś, gdy wszyscy we wsi cię znają. Trudno zbierać złom, gdy miejscowość liczy kilkanaście domostw i tego złomu po prostu jest za mało. Trudno złapać dorywczą pracę na wsi poza sezonem żniw i zbiorów. Małe miasta i wsie nie mają też tak rozbudowanej pomocy socjalnej, jak duże miejscowości.

Dlatego ludzie wsiadają w pociąg (najczęściej) i ruszają do dużych miast, w tym do największego - Warszawy. Tu działają schroniska, są łaźnie, noclegownie i ogrzewalnie. Tu łatwo o pomoc z wyrobieniem ubezpieczenia, przerwaniem ciągu alkoholowego, czy rozwiązaniem innych problemów. Są streetworkerzy na ulicy, jest pomoc medyczna dla bezdomnych. W dużym mieście łatwiej pozostać anonimowym. Wyższy poziom życia (obiektywnie, licząc w średniej pensji) sprawia, że łatwiej namówić przechodnia na podzielenie się kilkoma złotymi. Duża liczba budynków, stacji kolejowych, pustostanów, altan itp lokalizacji, w których można "zamieszkać", stanowi kolejną zachętę.

Tak w Warszawie pojawił się pan Bogdan, który pochodzi z małej wsi pod Koszalinem. Mieszka w Warszawie od wielu lat, bo - jak twierdzi - tu jest łatwiej.

- Odwiedzamy go czasem w jednej z altanek działkowych w warszawskich Włochach. I faktycznie trzeba stwierdzić, że nieźle się tam urządził - zamieszkuje ocieploną altankę, ma ogrzewanie "kozą", prąd z akumulatora, wygodne łóżko... Kilku innych bezdomnych z okolicy dba wzajemnie o siebie i dogląda, czasem zagląda też ekipa warszawskiej Straży Miejskiej, zimą przywożą nawet ciepłe obiady. Pan Bogdan utrzymuje się ze zbierania puszek i złomu, czasem coś dorobi na pracach sezonowych. Zagląda do butelki. My zaglądamy do niego, by kontrolować od czasu do czasu jego problemy z nadciśnieniem i pilnować, by nie zakończyły się one np. udarem - relacjonuje Rafał Muszczynko.

Pan Kamil pochodzi spod Radomia, jest rencistą. Można go spotkać w okolicach stacji metra Centrum. Tam żebrze. Zimą mieszka w ośrodku dla bezdomnych, latem do spania wybiera raczej tereny zielone w Warszawskim Śródmieściu. Ceni sobie wolność. W 2021 roku Kamil miał rany na nogach spowodowane chodzeniem w przemoczonym ubraniu. Wolontariusze regularnie odwiedzali go w celu zmiany opatrunków aż do całkowitego wyleczenia się nóg.

Zobacz wideo

"Kosmici"

Wśród "obcych" bezdomnych w Warszawie najmniejszą grupę stanowią "obywatele świata". Często jednak stają się bohaterami barwnych opowieści, bo ich losy bywają godne filmu. Trzeba jednak pamiętać, że za anegdotą stoi człowiek, który czasem tkwi w piekle. Zatem, czasem, głównie między sobą, wolontariusze nazywają nietypowych podopiecznych "kosmitami", jednak do nich i ich problemów podchodzą bardzo poważnie i z szacunkiem.

- Gdy w lutym 2021 dostaliśmy telefon z prośbą o przyjazd do ambasady, przez chwilę myśleliśmy, że to żart. A jednak! Problem dotyczył obywatela jednego z zachodnioeuropejskich krajów, który z powodu pandemii utknął w Polsce podczas swojej podróży życia. Przez pewien czas podobno "mieszkał" na lotnisku w Modlinie, z nadzieją czekając na powrót lotów za granicę. Ostatecznie trafił do Warszawy i do ambasady. Ta jednak nie bardzo wiedziała, co z nim zrobić - zwykli zajmować się zupełnie innymi tematami niż pomoc medyczna i pomoc osobom w kryzysie bezdomności. Przejęliśmy podróżnika pod nasze skrzydła i przetransportowaliśmy do ośrodka dla osób w kryzysie bezdomności - co było o tyle niełatwe, że nie wszystkie ośrodki wtedy pomagały jeszcze osobom bez polskiego obywatelstwa lub przynajmniej nadanego numeru PESEL. Pandemia też nie ułatwiała sytuacji - bez testu lub kwarantanny nie było szansy o miejsce w ośrodku - wspomina Rafał Muszczynko.

Podróżnik przez kilka dni mieszkał w izolatce w ośrodku Caritas na Żytniej 1A, gdzie mógł się wykąpać (podobno po raz pierwszy od dwóch miesięcy), otrzymał nowe ubrania, a także pomoc w najbardziej trudnym dla niego temacie - świerzbie. Później udało się zorganizować dla niego pomoc i powrót do kraju - co w trakcie lockdownu i zamknięcia granic nie było łatwe.

Inne wezwanie (a w zasadzie wiele wezwań) wolontariusze mieli do pani mieszkającej na przystanku autobusowym tuż przy siedzibie Polskiego Radia. Pani Anna twierdziła, że jest obywatelką świata zwiedzającą różne kraje, w których mieszka i żyje za jak najmniej. Faktycznie, władała kilkoma językami, w tym niemieckim, angielskim, francuskim i rosyjskim. Twierdziła, że pochodzi z Niemiec, podróżuje po świecie, a w Polsce jest od niedawna. Pani była mocno zaniedbana, podejrzliwa, zachowanie wskazywało na pewne problemy psychiczne. Jej wersji o podróżowaniu i byciu w Polsce od niedawna przeczył dobytek zgromadzony w jednorazowych torbach, który miała przy sobie. Z takim ogromem przedmiotów na pewno nie dałoby się podróżować pojazdem mniejszym niż samochód dostawczy.

Pani nie chciała przyjąć pomocy medycznej i socjalnej. Postanowiła mieszkać pod wiatą przystankową przy temperaturach oscylujących w okolicy zera i padającym śniegu. Ponieważ jej zdrowie i życie były zagrożone, została zabrana z tego przystanku wbrew swojej woli.

Niestety, problemy psychiatryczne nieraz wypędzają ludzi na ulicę. Pani Ewa, pacjentka oddziału psychiatrycznego szpitala w Stalowej Woli, wypisała się z placówki na własne żądanie. Ponieważ nie była ubezwłasnowolniona, a jej stan nie zagrażał bezpośrednio jej życiu, nie można było tego wypisu i woli pacjentki w żaden sposób powstrzymać. Potem wsiadła w pociąg do Warszawy, by już kilka godzin później błąkać się bez celu w okolicach dworca. Szczęśliwie, w końcu zjawiła się w punkcie medycznym Ambulansu z Serca, prosząc o pomoc. Jak sama twierdziła, zaczęła znowu słyszeć głosy nakłaniające ją do samobójstwa. Nie miała leków.

Niełatwo znaleźć miejsce dla pacjentów psychiatrycznych. Trudno o lekarzy chętnych przyjąć pacjenta, który dopiero co sam wypisał się z innego szpitala wbrew zaleceniom lekarzy. Ostatecznie się udało...

Karetka stanie, telefon zamilknie?

Za 23 dni kończy się kolejna zbiórka na nową Karetę (pierwsza zakończyła się niepowodzeniem). Wciąż brakuje niemal 70 tysięcy złotych, a bez profesjonalnego ambulansu, swoistego szpitala na kółkach, obecna działalność Fundacji jest niemożliwa.

Tu znajdziesz szczegółowe wyjaśnienie, dlaczego potrzebna jest nowa karetka i dlaczego tyle to kosztuje.

Trudno zrozumieć obojętność warszawskich urzędników, którzy zakupu nowej karetki dla osób bezdomnych nie wsparli i wesprzeć nie zamierzają, ale też mieszkańców stolicy. Nawet ci, których nie obchodzą ludzie zamarzający na ulicy, często narzekają na niechciane towarzystwo "społecznych odpadów". Dziś, gdy spotkają bezdomnego w altance śmietnikowej czy w autobusie, mogą zadzwonić pod numer 663 600 856. Przyjadą ludzie z Ambulansu z Serca i "posprzątają". Co pozostaje, gdy ten numer zamilknie? Nadzieja w naszych czytelnikach z całej Polski. Dorzuć piątaka. Może Kareta uratuje twojego ziomala, niezależnie od tego, gdzie mieszkasz. Być może jest teraz bezdomnym warszawiakiem i masz szansę go ocalić?

LINK DO ZBIÓRKI

*Niektóre dane osobowe i okoliczności zostały zmienione.

Więcej o: