"Nielekarz" to najzabawniejsza, a jednocześnie najbardziej poruszająca z dotychczasowych książek Adama Kaya. Jest o byciu lekarzem i o byciu pacjentem. O wysadzeniu w powietrze całego swojego życia i o zszywaniu go na nowo.
Poprzednia książka autora, "Będzie bolało", okazała się fenomenem wydawniczym stulecia. Znalazła miliony czytelników, spośród których co najmniej pięćdziesięciu uznało ją za genialną. Na jej podstawie nakręcono serial telewizyjny. Jest jednak zaledwie częścią pewnej dłuższej, skomplikowanej historii... Oto i ona! Dzięki uprzejmości wydawnictwa Insignis, publikujemy fragment książki wybrany specjalnie dla czytelników Gazeta.pl
Nie minęło nawet czterdzieści osiem godzin od mojego przylotu do Londynu, a ja siedziałem już w poczekalni przed pracownią rezonansu magnetycznego. Miałem na sobie jeden z tych fartuszków zaprojektowanych przez osoby, które lubią wpatrywać się w cudze tyłki. Początkowo swojskość szpitala miała w sobie coś niemal kojącego. Nie był to żaden z tych, w których pracowałem, ale równie dobrze mógłby być. Identyczny zapach i plakaty, identyczny harmider, identyczne automatyczne drzwi, identyczne dobiegające z oddali dźwięki alarmów. A potem naszło mnie nagle niepokojące poczucie, że za chwilę ktoś wręczy mi strój operacyjny i skalpel i oddeleguje do przeprowadzenia cesarki. Moje dłonie zrobiły się lepkie. Światło zaczęło mnie razić. Miałem trudność z przełykaniem śliny. Pragnąłem zerwać z siebie fartuch i wybiec przez najbliższe wyjście ewakuacyjne... choć przyznaję, że mogłoby to dostarczyć dowodów na potwierdzenie tezy o moim rzekomym załamaniu nerwowym.
Głęboki wdech. Dla odwrócenia uwagi rozejrzałem się po pomieszczeniu. Ależ to było dziwne uczucie siedzieć na krześle w poczekalni, zamiast klęczeć przy pacjencie. Jakbym obudził się w łóżku z byłym, którego zostawiłem wiele lat temu. Żeby się uspokoić, zacząłem przeglądać długą drukowaną listę kawałków puszczanych pacjentom podczas mniej więcej godziny spędzanej przez nich w maszynie do rezonansu. Wybór był dość kiepski, taki dźwiękowy odpowiednik czasopism wyłożonych w poczekalni gabinetu dentystycznego, ale doszedłem do wniosku, że w tej sytuacji pomoże mi coś kojącego, i szarpnąłem się na Enyę.
Dosłownie chwilę później moje ciało wraz ze słuchawkami zaciśniętymi na uszach zostało wsunięte do komory maszyny niczym eskalopek z kurczaka na grill George’a Foremana. Poinstruowano mnie, że mam leżeć absolutnie nieruchomo albo zrujnuję skan. Przez pierwszą minutę skupiałem się przede wszystkim na tym, by nie kołysać się rytmicznie do dźwięków wzbierającego na sile celtyckiego muzaku. Wreszcie uruchomiła się maszyneria. Jestem niemal stuprocentowo pewien, że nigdy w życiu nie słyszałem niczego głośniejszego – wrażenie było takie, jakbym znalazł się wewnątrz suszarki bębnowej pełnej cegieł i bezpośrednio do mojego mózgu pompowano odgłos tysiąca modemów telefonicznych. Cóż, przynajmniej nie musiałem już słuchać Enyi ani sekundy dłużej.
Żeby przez całą godzinę nie poruszyć się nawet o milimetr – co jest bardzo istotne, jeśli skan nie ma przypominać szkicu z sali sądowej przygotowanego podczas jazdy kolejką górską – skupiłem uwagę na małym sercu nabazgranym mazakiem albo krwią na krawędzi mającego kształt obwarzanka otworu prowadzącego do wnętrza maszyny. Jak się tam znalazło? Czy ktoś walnął graffiti, leżąc w skanerze? Czy osoba ta specjalnie w tym celu zabrała pisak? Czy też – co równie prawdopodobne – serduszko istniało tylko w mojej wyobraźni? Nie zdziwiłbym się, gdyby układ nerwowy płatał mi figle, skoro było oczywiste, że mogłem mieć cały wachlarz nowo... przestań. Wysłałem na badanie radiologiczne dobrych kilka tysięcy pacjentów, mówiąc "na wszelki wypadek zróbmy szybkie prześwietlenie", i ani razu nie pomyślałem, że skazuję ich na godzinę leżenia w ciszy pośród najczarniejszych myśli. Moje nowe doświadczenia sprawiły, że propozycję, aby każdy student medycyny musiał pobyć przez jakiś czas pacjentem, zanim uzyska kwalifikacje (Rozważcie również taką propozycję: każdy powinien spędzić trzy miesiące na stanowisku kelnera, zanim będzie mu wolno odwiedzić restaurację w roli klienta - od autora) lekarza, uznałem za całkiem rozsądną, choć nie do końca wiem, w jaki sposób należałoby to rozwiązać od strony logistycznej. Przypuszczam, że cios młotkiem w rzepkę na koniec pierwszego roku, a potem tydzień bycia ignorowanym na oddziale pozwoliłyby młodym medykom lepiej wczuć się w dolę pacjenta niż zajęcia z komunikacji medycznej, na których uczymy się mówić "Rozumiem, że jest to dla pana bardzo trudna sytuacja".
Usiedliśmy z J. naprzeciw neurochirurga, który załadował moje skany na komputer i postukał długopisem w ekran niczym prezenter prognozy pogody na koniec programu. "Dobrze, czyli widzi pan, w którym miejscu kręgosłupa wystaje dysk?"
Byłem uratowany! Z radości i ulgi aż ścisnąłem udo J. Spojrzał na mnie dziwnie, być może próbując dociec, dlaczego epatowałem taką radością i wyglądałem, jakby kamień spadł mi z serca, skoro od dłuższego czasu zapewniałem go, że nie ma się czym niepokoić. Cały strach, który odczuwałem z powodu potencjalnego nowotworu, śmierci i koszmarnych awantur, które moja matka i J. prowadziliby podczas stypy ("Cóż, moim zdaniem jego dowcipy były mało śmieszne"), był chroniony hasłem i zamknięty na klucz pod wieloma warstwami zabezpieczeń. Chirurg uparcie stukał i wskazywał, posługując się specjalistycznym, niezbyt zrozumiałym dla mnie językiem – zapewne wyczytał w kartotece, że jestem lekarzem.
"Proszę mówić do mnie jak do laika" – poprosiłem.
"To właśnie robię" – odparł.
Zadał pytanie, kiedy straciłem władzę w nodze. Wyglądał na dość zaniepokojonego, więc odpowiedziałem, że kilka dni temu. "Minęły dwa tygodnie" – poprawił mnie J., a lekarz przybrał jeszcze bardziej zafrasowany wyraz twarzy. "To chyba niemożliwe, żebym pogorszył sprawę, czekając, prawda?" – zapytałem, kręcąc głową, żeby zasugerować mu prawidłową odpowiedź.
Na jego twarzy nie poruszył się ani jeden mięsień, ale powiedział: "Najważniejsze, że teraz się tym zajmiemy", bo lekarzom nie wolno mówić "Tak, oczywiście, że pogorszyłeś, ty pieprzony matole". J. borował wzrokiem dziury w mojej czaszce.
Ponieważ zależało mi na przywróceniu atmosfery profesjonalizmu, podzieliłem się moimi przewidywaniami w kwestii planu leczenia: "Czyli co, czeka mnie dość intensywna fizjoterapia?". Facet popatrzył na mnie takim wzrokiem, jakbym zasugerował, że wyleczę się tabletkami odrobaczającymi dla bydła albo koktajlami białkowymi. Wyczułem, że J. analizuje absolutnie wszystkie porady medyczne udzielone mu przeze mnie, zakładając – poniekąd logicznie – że nagadałem mu kompletnych bzdur. Lekarz następnie opisał mi operację, którą miałem przejść. Otworzyłem więc kalendarz na telefonie i zapytałem, kiedy chce ją zrobić. "Myślę, że może poczekać do trzeciej po południu" – odparł lekko zniecierpliwiony i zorganizował przyjęcie mnie na oddział.
Leżałem w łóżku, niezbyt pokrzepiony sposobem, w jaki mój lekarz wyminął pytanie o oczekiwany stopień odzyskania sprawności w nodze. J. z kolei był przeświadczony, że umrę podczas narkozy. Wyjaśniłem, że śmierć podczas narkozy jest zjawiskiem prawie niespotykanym, a potem przypomniałem sobie, jak to mój dziadek właśnie tym sposobem zszedł z tego świata. Tę informację oczywiście zamknąłem głęboko w bunkrze i zacząłem w milczeniu rozważać, czy umieranie na stole operacyjnym jest przypadłością genetyczną. Specjalista anestezjolog pojawił się jakieś dwadzieścia minut później i niemal zupełnie znieczulił nasze wątpliwości swoją aurą opanowania i kompetencji. Był ciekawy, czy mam jakieś alergie, i z jakiegoś powodu zajrzał mi do ust, a potem powiedział, że chętnie odpowie na wszystkie pytania.
"Jakie jest prawdopodobieństwo, że się nie obudzi?" – zapytał J. "Och, jeden do stu tysięcy" - odparł anestezjolog.
"W najgorszym razie. Chyba bardziej prawdopodobne jest, że się zabije, spadając z łóżka przed operacją". Dobra odpowiedź. "Chcieliby państwo wiedzieć coś jeszcze?"
"Tak, przepraszam" – to znowu J., z szeroko otwartymi oczami i swoją słynną pewnością siebie. "W jaki sposób... konkretnie... działają środki znieczulające?"
"Wie pan co, to jest akurat bardzo zabawne" – stwierdził anestezjolog, uśmiechając się odrobinę wstydliwie.
"Nie mamy najmniejszego pojęcia. Kiedyś była jakaś teoria o lipidach, ale okazała się bzdurą. Najważniejsze jest chyba to, że faktycznie działają, prawda? (Nie chcę równać z ziemią całej specjalizacji, ale brak pojęcia o tym, w jaki sposób działa jedyna raison d’être waszej dziedziny, wydaje mi się porażką co najmniej średnich rozmiarów. - od autora)"
Wygląda na to, że zdecydowanie działają, bo po trzech godzinach całkowitej nieprzytomności stałem się dumnym posiadaczem dwunastocentymetrowego nacięcia (Dziwne doznanie mieć trzy godziny kompletnie wycięte z życiorysu. Przedsmak tego, co znaczy być martwym. Daję trzy punkty na dziesięć – słabo zapada w pamięć - od autora). Operacja rzekomo powiodła się i w ciągu następnych kilku dni pobytu w szpitalu miałem się dowiedzieć, czy odzyskam pełnię władzy w nodze. Zapytałem, czy mógłbym zachować mój dysk na pamiątkę, na co chirurg odpowiedział, że nie, oczywiście, że nie, a kiedy spytałem dlaczego, wyszedł z sali bez słowa wyjaśnienia.
"Jesteś koszmarnym pacjentem" – podsumował J. Nie miałem ochoty tego słuchać. Wyjaśniłem J., że to był mój dysk i nie było powodu, żebym nie mógł go wziąć. Gdyby z jego mieszkania budowlańcy wymontowali kominek, nie zakładałby przecież, że nie pozwolą mu go zatrzymać?
"Nie o to chodzi! Tylko o to, że zmarnowałeś tyle czasu, zanim pozwoliłeś się obejrzeć, że zachowujesz się, jakbyś wciąż był lekarzem i jakbyś pozjadał wszystkie rozumy. I jakby skorzystanie z pomocy lekarza było jakąś wielką niedogodnością, a każdy, kto twierdzi inaczej, histeryzuje".
Jejku.
Najwyraźniej czas spędzony w szpitalach nauczył mnie, że naprawdę wiem najlepiej – a przynajmniej, że nie wolno mi ujawnić niewiedzy na jakikolwiek temat. Większość specjalistów tego oczekiwała, współpracownicy młodsi stażem również, ale przede wszystkim liczyli na to pacjenci. Na parę zdolnych rąk, w których będą bezpieczni. Na kogoś, kto się nie męczył, nie popełniał błędów i nie potrzebował ani chwili dla siebie. Jakież to musiało dawać poczucie wolności – po prostu przekazać wodze drugiej osobie, usiąść naprzeciw lekarza, zaufać mu w pełni i pogodzić się z faktem, że sytuacja jest poza naszą kontrolą. Ale komuś, kto był kiedyś kierowcą, trudno jest zamienić się miejscami.
Mimo że nadal ciążyły mi typowo lekarskie osobliwości charakteru, nie byłem już lekarzem.
"Ale z tym zabieraniem dysku do domu. To też jest dziwne".
***
"Nielekarz" to prześmieszna, przejmująca i szokująca opowieść o tym, co dzieje się, gdy doświadczony lekarz postanawia odwiesić stetoskop na kołek, ale medycyna nie chce dać mu spokoju. To zaskakujące epizody z życia w szpitalnych murach i poza nimi spisane przez jednego z najbardziej utalentowanych brytyjskich autorów. To niepowtarzalna okazja, by przenieść się do czasów dawnej pracy Adama Kaya i zrozumieć, dlaczego rany, jakie po sobie pozostawiła, tak długo się goją. To humor ostry jak skalpel i szczerość, która chwyta za serce.
Taki właśnie jest "Nielekarz". Premiera 9 listopada.
Wydawnictwo: Insignis
Tłumaczenie: Michał Jóźwiak
Fragment pochodzi z książki 'Nielekarz' fot. materiały prasowe