Boisz się dentysty? W średniowieczu wyrywanie zęba często kończyło się śmiercią

Wyjście do dentysty, choć demonizowane przez osoby bojące się wierteł i zastrzyków, nie jest niczym groźnym. Powikłania przy zabiegach zdarzają się niezwykle rzadko. Inaczej było kiedyś, kiedy wiedza medyczna i standardy wykonywania prostych zabiegów daleko odbiegały od dzisiejszych. Efekt? W średniowieczu z bolącym zębem szło się do kowala lub znachora. Można jednak było już nie wrócić - przynajmniej nie na własnych nogach.

W dawnych wiekach podstawowe problemy związane ze zdrowiem zębów dotyczyły nie tylko braku elementarnej higieny, ale też wiedzy medycznej i przeszkolenia osób, które mogłyby np. przeprowadzić ekstrakcję bezpieczny sposób. Prawda, że ślady pierwszych zabiegów usuwania próchnicy pochodzą ze szkieletu datowanego na 14 tys. lat p.n.e., ale dostęp do takich usług jest powszechny od stosunkowo niedługiego czasu.

Chociaż antyczny lekarz Hipokrates opisywał przyczyny powstawania próchnicy, a nawet opisywał wygląd świdra do jej usuwania, to wiedza taka pozostawała dostępna nielicznym. Może to zresztą i dobrze, bo do uśmierzenia bólu zalecał stosowanie proszku z popiołu głowy zająca i trzech myszy. Podobnych pomysłów, włącznie z płukaniem ust moczem, było więcej. 

Niestety, zwłaszcza w średniowiecznej medycynie zajmowanie się leczeniem zębów było niepopularne wśród wykształconych medyków. Poniekąd zdawano sobie też sprawę z tego, że możliwości sanacji są niewielkie. Pozostawała więc ekstrakcja, ta zaś w złych warunkach sanitarnych mogła skończyć się źle.

Zobacz wideo Warto wiedzieć

Golibroda, kowal lub znachor w walce z bólem zęba  

Leczenie i wyrywanie zębów stało się więc raczej rzemiosłem, niż elementem sztuki medycznej. Balwierze, kowale lub wędrowni felczerzy zajmowali miejsce medyków. Stosunkowo prosty zabieg, jakim jest dziś ekstrakcja, mógł się zakończyć tragicznie z powodu sepsy. Chociaż starano się wynaleźć coraz to doskonalsze narzędzia do usuwania zębów, praktyka ta była też bardzo bolesna. W relacjach z epoki czytamy też rady dla medyków, by omijali zajęcie takie, jak usuwanie zębów. Zarobek z niego jest niewielki, a bardzo łatwo o komplikacje - od zranień, przez krwotoki, aż po połamane szczęki. Nic dziwnego, że udanie się do specjalisty od wyrywania zębów uważano za ostateczność.   

Jakie były alternatywy? Z pewnością niosły niewielkie nadzieje na ulgę w bólu. W pewnych okresach cudownym lekarstwem na wszelkie choroby, w tym ból zęba, stawało się upuszczanie krwi. Taki zabieg mógł najwyżej osłabić pacjenta. 

Zobacz też: Czy choroby dziąseł mogą być powiązane z chorobą Alzheimera? Doniesienia ze świata nauki zdają się to potwierdzać

Lekarstwa gorsze od choroby

Różnego rodzaju znachorzy oferowali też cudowne mikstury na uśmierzenie bólu, ale większość z nich zapewne dawała mierne rezultaty. Nic zresztą dziwnego, skoro nie do końca potrafiono określić, z czym właściwie się walczy. Wyobrażano sobie, że ból zęba jest winą robaka zębowego, który dostaje się do jego środka. Robaka zębowego leczono oczywiście na sposób, który przypominał walkę z prawdziwymi insektami. Mowa choćby o okadzaniu wnętrza ust dymem ze specjalnie spreparowanej świecy. Niekiedy zalecano jeszcze gorsze praktyki, jak nacinanie dziąseł lub ściany zęba i posypywanie proszkiem zawierającym różne zioła. 

W jaki sposób radzono sobie z bólem, który towarzyszy ekstrakcji? Stosowano bogatą gamę środków - jeden bardziej obrzydliwy od drugiego. Od prażonych traszek i chrząszczy, aż po ptasie odchody. Trudno odmówić ówczesnym znachorom i felczerom kreatywności, ale dzięki poznaniu ich metod możemy chyba wreszcie docenić współczesnych dentystów.  

Więcej o: