Mam 45 lat. Od pięciu walczę z nowotworem. Wciąż skutecznie, więc sporo osób przestało wierzyć w moją chorobę. Brak wiary dotyczy głównie tych, którzy mają szczęście i nie doświadczają właśnie onkologicznej traumy. Pacjenci i ich rodziny szukają u mnie ratunku. Przybywa mi wspaniałych znajomości i wiedzy. Przerażającej wiedzy.
Moja choroba jest znakomicie udokumentowana. Wyniki badań, leczenie, na wszystko mam kwity. I jestem. Żywa, w dobrej formie. Wyobraźcie sobie, że teraz oświadczam paru naiwnym, że stworzyłam rewelacyjną miksturę, która leczy raka albo wchodzę w układ z producentem jakiegoś badziewia i opowiadam, że pomogło mi właśnie ono. Mam gadane i jest efekt. Będę sprzedawać złudzenia na kilogramy. Mogę też rozpocząć jakiś program terapeutyczny, "aktywizujący układ immunologiczny". Sukces murowany.
Oczywiście, wiadomo, co mi pomogło. Biorę lek celowany, piekielnie drogi. Płaci NFZ. Przyjmuję go co miesiąc w państwowym szpitalu. Sęk w tym, że wiele osób, które go brały, już nie żyje. W czym problem, poza aspektem etycznym, twierdzić, że brałam coś jeszcze, choćby "magiczny korzeń z Ukrainy", który proponowała mi pewna życzliwa staruszka? Zetrzeć parę kilo selera, wsadzić do słoiczków i zapewnić godziwą przyszłość dzieciom? Mikstura musiałaby być odpowiednio droga. Ludzie chcą płacić. "Tanie nie działa". Sami sobie zrobią? Nie, tylko ja wiem, jakie stężenie pomaga i co zawiera mój unikalny specyfik, oparty "na recepturze opracowanej przez tybetańskich mnichów".
To, co powyżej opisałam, to jeden z mechanizmów wkręcania ofiar. Jest ich więcej i nie opierają się one na łatwych do zweryfikowania kłamstwach. Dobry przekręt to wiarygodny przekręt.
Oczywiście, gdy umierasz lub umiera bliska ci osoba, jesteś bardziej podatny na bycie ofiarą. Nie weryfikujesz wszystkiego, bo podświadomie nie chcesz stracić nadziei. Chcesz być oszukiwany, ale w wiarygodny sposób. Im mniejsza twoja wiedza, tym jest to łatwiejsze.
Rak i nowotwór to nie to samo. Podział i nazewnictwo
Przykładowo: wiele osób nie rozróżnia pojęć: rak, nowotwór, nowotwór złośliwy. Nie rozumie, że rak może mieć różny stopień złośliwości, stopień zaawansowania. Chcemy wierzyć, że istnieje jedno lekarstwo na raka, tylko trzeba jakoś je dostać. Owszem, nawet świat nauki szuka supercząstki, która generalnie powstrzyma każdy proces nowotworzenia, ale wciąż jej odkrycie to sfera marzeń.
Nie zmienia to faktu, że wiele osób, które spotykam na swojej drodze, chce stosować mój lek. Nieważne, że mam guza neuroendokrynnego, a oni białaczkę czy drobnokomórkowego raka płuca. Chcą kupić, załatwić, skombinować, sprowadzić z zagranicy. Gdy okazuje się to niemożliwe, wierzą, że to powód niepowodzenia ich terapii, bo ta jest "tylko dla swoich". Nie jestem niczyją "swoją", nigdy nawet nie przyszło mi do głowy, żeby dać łapówkę. Nie znam zresztą żadnego dobrego lekarza, który bierze w łapę. Po co? Legalnie, prywatnie, zarabiają naprawdę sporo. Lek, który stosuję, bywa skuteczny w powstrzymywaniu objawów mojej choroby. W sporadycznych przypadkach hamuje jej rozwój. Tylko tyle i aż tyle. Nie pomoże jednak na inną chorobę. Tylko po co choremu taka wiedza?
Dostęp do preparatów handlarzy złudzeniami jest prosty. Kurier dostarczy do domu, szybko i skutecznie. Tymczasem, jeśli ktoś ogłasza, że jemu na raka pomogło, to dlaczego też nie spróbować? Osoby, które "dają świadectwo" niekoniecznie całkiem cynicznie kłamią (chociaż bywa i tak). Cóż, możliwe, że ten ktoś nie ma i nigdy nie miał raka. Miał łatwy w leczeniu łagodny nowotwór, który został usunięty i po krzyku. Mógł też mieć raka i należeć, jak ja, do garstki ocalonych. Leczył się konwencjonalnie, pomogli mu prawdziwi onkolodzy, ale przy okazji brał też coś, co ciocia Zdzisia poleciła i teraz wierzy, że właśnie jej zawdzięcza ocalenie.
Na początku choroby z "ciociami Zdzisiami" miałam do czynienia niemal każdego dnia. Z miłości i życzliwości ludzie podsyłali mi linki, wycinki, ulotki. Informowali o "cudownych lekach", które pomogły temu i owemu. Myślę, że każdy chory niemal raz w tygodniu dostaje taką dobrą radę, jak się ratować. Żadna z tych osób nie miała w tym biznesu, "próbowali pomóc", a jednak byli nieświadomymi akwizytorami naciągaczy.
Nie jest łatwo się przed tym bronić, kiedy się boisz o życie. Czasem kusi, żeby jednak spróbować. Mnie powstrzymywała głównie ekonomia. Byłam beznadziejnym przypadkiem, więc uważałam, że nie mogę zrujnować finansów rodziny.
Dożyłam do zakwalifikowania na terapię. Mój stan poprawiał się z dnia na dzień i to dało mi siłę do odpierania nalotu uzdrowicieli. Pamiętam, jak poszłam leczyć zęby (uznałam, że jednak jeszcze warto). Przy znieczuleniu musiałam powiedzieć o przeciwwskazaniach. Higienistka stomatologiczna zaczepiła mnie po zabiegu, proponując leczenie alternatywne. Tak, takie rzeczy robią też przedstawiciele służby zdrowia. Bardziej wiarygodni, trudniejsi do zlekceważenia.
Nigdy nie zapomnę Marii, chociaż nie poznałyśmy się osobiście i już nie poznamy. Umarła w prywatnej klinice. Chorowała na raka jelita grubego. Jakoś na miesiąc przed śmiercią przełamała wstyd i skonsultowała się ponownie z onkologiem, u którego przerwała terapię rok wcześniej, bo "źle się czuła po niej". Wybrała klinikę "leczącą" dożylnie witaminą C. Klinikę prowadzi ponoć doktor nauk medycznych. Z zagranicy. Piękny budynek, wellness, niemal wodotryski. Ceny kosmiczne. Leczenie przyjemne, bez wypadania włosów. Maria nie żyje. Nikt za to nie poniósł konsekwencji. Klinika wciąż działa.
Bartek, którego mama ma raka płuca, planuje wziąć kredyt - 12 tysięcy na jakiś "genialny wynalazek". Duża sprawa. Poznał osobiście trzech pacjentów, którym to pomogło. Pewnie go nie powstrzymam. "Medycyna alternatywna to dla nas jedyna szansa. Lekarz w szpitalu daje mamie 12 miesięcy. Mnie to nie zadowala". Rozumiem go, chociaż przez chwilę złe, które się we mnie gotowało, aż kusiło, by zaproponować mu kontakt z rodziną Pawła, który zmarł, nim przesyłka z innym "genialnym" lekiem dotarła do adresata. Szukają kupca, bo po chorobie syna są zrujnowani nie tylko emocjonalnie, ale i finansowo.
Wiele "cudownych" leków znajduje nabywców, gdy pacjent jest w stadium agonalnym. O potrzebujących namiaru na jakiegoś lekarza czy informacji o nowej terapii nieraz słyszę dopiero pierwszy raz, gdy zostały im ostatnie tygodnie życia. Wówczas w najbliższym otoczeniu następuje pospolite ruszenie i szukanie ratunku. Dlaczego? Chory na raka ma wyglądać na chorego. Najlepiej, żeby leżał w jedwabnej pościeli bez sił i niemal ducha, a potem, po zażyciu dwóch-trzech tabletek, powinien wstawać uleczony. Takich cudów nie ma. Na tym etapie choroby nie pomoże nikt i nic, nawet placebo - kolejny czynnik wspierający onkologiczny biznes.
Logika podpowiada, że jeden czy dwa zgony i biznes trzeba zwijać. To tak nie działa, niestety. Przed laty poznałam osobiście pewnego sławnego uzdrowiciela. Miałam do niego numer telefonu. Przez lata wydzwaniali do mnie różni obcy ludzie z prośbą o kontakt do niego. Odmawiałam tłumacząc, że osobiście znałam kilka osób, które ten pan "leczył" i już nie żyją, chociaż na spotkaniach z nim pojawiali się wyłącznie "ocaleni". Nigdy nie usłyszałam, że w takim razie już nie chcą. Raczej: "rozumiem, ale i tak chcemy spróbować". Odmowa budziła rozpacz lub agresję.
Przy sprzedaży preparatów jest jeszcze łatwiej. Kończy się moda na jeden, proponujemy coś innego, ewentualnie: "nową recepturę", "odpowiednie stężenie", "unikalny skład". Właśnie dziś czytałam, że spirulina jest niezawodna przy leczeniu raka trzustki, ale akurat ta jedna, konkretna... I aż się boję tego pisać, bo może ktoś postanowi sprawdzić...
Nikt nie jest w stanie powstrzymać tego szaleństwa? Nie wiem, ale mam wrażenie, że nikt nie chce. Organy państwa nie próbują nawet ścigać oszustów. Ciężko bowiem dowieść winy komuś, kto zwykle działa sprytnie: nie obiecuje wprost ratunku, starannie, z pomocą prawników, dobiera słowa tak, by dało się z tego wywinąć. Wiele "gwarancji" jest już w cztery oczy, sporo jednak w tym niedomówień, sugestii, powoływania się "na badania", których nie ma. Ukrócenie biznesu pewnie jest możliwe, ale wymagałoby prowokacji, zaangażowania ekspertów, analiz chemicznych - wysiłku, który być może poszedłby na marne. Oszukani i tak się nie skarżą - ze wstydu, pogrążeni w żałobie, bezbronni.
Jestem w stanie zainteresowanym instytucjom udzielić konkretnych informacji. Kontakt do mnie ma redakcja. Zresztą, nikomu nie jestem w tym potrzebna. Wystarczy pół godziny poszperać w internecie, by dowiedzieć się, jak "leczyć" każdego raka, gdzie to kupić i co oferują "kliniki".
Kochani lekarze, zwykle jestem po waszej stronie, ale tu akurat nie jesteście bez winy. Lekceważący stosunek (a nawet agresywny) przy każdym pytaniu o "medycynę alternatywną", niczemu nie służy. Skutek jest tylko taki, że pacjenci was nie pytają. Podają, nawet dzieciom, różne wynalazki za waszymi plecami.
Znam wielu lekarzy, którzy własnych bliskich leczyli alternatywnie, gdy wyczerpały się inne możliwości. Czasem przydałoby się trochę empatii i świadomości, że rozpacz prowadzi nas na manowce. Krewnych lekarzy jednak nikt nie leczył czymś niebezpiecznym, pogarszającym stan i rokowania, bo jesteście w stanie przeanalizować skład i zastosować w praktyce "po pierwsze - nie szkodzić". Pacjent laik i jego rodzina już nie. Wiem, że jesteście zapracowani, na pacjenta brakuje czasu i tak dalej. Ale to jest ważne, do cholery - jest.
* Imię i nazwisko autorki zostało zmienione
** Wszystkie śródtytuły i przypisy pochodzą od redakcji