Pracują na umowach śmieciowych, 24-godzinne zmiany nieraz przedłużają się o połowę, a "na rękę" dostają po 1500-2000 złotych. Bywa, że po jednej interwencji przepoconą koszulkę mogą wyżymać jak ścierkę do podłogi, a akcji miewają po kilkanaście na dyżur.
To rzeczywistość polskich ratowników medycznych, którzy na co dzień pracują w ekstremalnie trudnych warunkach. Nie pomagają sami pacjenci, którzy coraz częściej przejawiają wobec nich agresję.
Ratownicy na co dzień słyszą, że są "ch*jami", "sk*rwysynami" i "szmatami", którzy "są od tego czy tamtego jak d*pa od srania", bo ich praca jest finansowana z budżetu państwa, czyli podatków płaconych przez obywateli.
Ci sami obywatele potrafią wykrzyczeć medykom, że ich "za*ebią". Grożą też śmiercią ich rodzinom. Napluć w twarz - dosłownie - to dla agresorów również nie problem, jak wylicza Grzegorz Nowak, ratownik medyczny z Krakowa, który po pracy prowadzi bloga Ratowniczy.net.
Jego słowa potwierdza Krzysztof Wiśniewski, ratownik i pielęgniarz z Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratunkowego w Bydgoszczy. - Wszędzie spotykałem się, i spotykam do dzisiaj, z agresją pacjentów i ich rodzin. Ta słowna jest odczuwalna praktycznie każdego dnia w naszej pracy. Podniesiony głos, wulgaryzmy, krzyki, wyzwiska, zastraszania – to wszystko wypuszczam drugim uchem, nie chcę tego słyszeć, a może już nawet nie słyszę. Uznaję to za naturalny język co niektórych moich pacjentów - stwierdza.
Ratownicy muszą się mierzyć z agresją nie tylko w domach poszkodowanych, ale też na drogach fot. Dariusz Borowicz
Niestety, na obrażaniu ratowników się nie kończy. Co roku do prokuratury w każdym z województw trafia co najmniej po kilka zgłoszeń o przypadkach ich pobicia. Ile z nich zostaje przemilczanych albo kończy się na interwencji policji? Nie wiadomo. Dyrektorzy szpitali i SOR-ów przyznają jednak, że agresywne zachowania pacjentów to niemal codzienność.
O niektórych z nich donoszą media, choć takie informacje są raczej lakoniczne. Ostatni nagłośniony przypadek to sytuacja z Pomorza. Pod koniec sierpnia pacjent, który sam wezwał do siebie karetkę ze Szpitala Specjalistycznego w Wejherowie, pobił jej ekipę. Mimo to ratownicy udzielili mu pomocy - na miejscu, bo stan agresora nie był na tyle poważny, by zabierać go do szpitala. Ich samych ten wyjazd zmusił jednak do wzięcia urlopu zdrowotnego ze względu na obrażenia, których doznali w starciu z pacjentem.
Ratownicy zwykle potrafią trafnie ocenić ryzyko i do agresywnych pacjentów wzywają policję, w asyście której zajmują się poszkodowanym. Ale instynkt czasem zawodzi. - Nie zawsze już na początku akcji ratunkowej może być niebezpiecznie, czasem nic na to nie wskazuje. Dopiero w trakcie wizyty pacjent staje się agresywny słownie, fizycznie, wyciąga nóż czy pistolet i kładzie na ławie przed tobą. To sytuacje z bliskiego Bydgoszczy pogotowia ratunkowego - relacjonuje pan Krzysztof.
- W naszym regionie wezwania do pijanych pacjentów to około jedna trzecia wszystkich interwencji. Nie ma dyżuru bez wyjazdu do kogoś pod wpływem alkoholu. A to takie osoby sprawiają najwięcej problemów, zwłaszcza na tak zwanych melinach - mówi 28-letni ratownik ze średniej wielkości miasta na Podkarpaciu. - Nie dalej, jak kilka dni temu mój kolega dostał mocny cios w twarz wioząc takiego pacjenta karetką. Tak po prostu, bo pacjent był pijany i chciał, żeby zostawić go w spokoju - dodaje.
Opanowanie nietrzeźwego pacjenta to jedno. Zwykle bardziej niebezpieczni są jego koledzy i to oni najczęściej atakuje ratowników. Nierzadko nie zważając na stan chorego, który na przykład się wykrwawia - tak, jak to miało miejsce w przypadku opisywanym przez Krzysztofa Wiśniewskiego.
Dlaczego agresorzy się tak zachowują? Chodzi o pieniądze. - Nieubezpieczona osoba musi z własnej kieszeni zapłacić za hospitalizację, a ci nadużywający alkoholu wolą pieniądze przelewać do kieliszka, nie na konto szpitala - tłumaczy 28-latek. I dodaje, że mimo iż tacy pacjenci zwykle i tak nie płacą, to nie powstrzymuje "uczynnych" kolegów przed utrudnianiem pracy ratownikom.
Ratownicy medyczni nie mają łatwego życia fot. Dariusz Borowicz/Agencja Wyborcza.pl
Lekarz z dowozem do domu
Ratowników atakują też pacjenci pod wpływem innych środków odurzających, w tym dopalaczy. Tak jak mężczyzna, który w ubiegłym roku w Chorzowie najpierw odmówił pomocy, a następnie zdemolował karetkę katowickiego Wojewódzkiego Pogotowia Ratunkowego z siedzącymi w środku medykami, którym pomogła dopiero policja. Sąd skazał go za to na pół roku więzienia.
- Agresja ze strony chorego może być spowodowana wieloma czynnikami. Nie sposób wymienić wszystkich, jednak wydaje się, że najczęściej jest ona wywołana przez choroby psychiczne, przedawkowanie alkoholu, narkotyków oraz leków. Oceniając pacjenta należy mieć na uwadze także stany chorobowe objawiające się pobudzeniem, jak np. hipoglikemia - wyjaśnia Robert Nowak.
Zdarza się też, że to efekt niewiedzy i roszczeniowej postawy. Dzwoniący na pogotowie wzywają karetkę z błahych, niezagrażających zdrowiu i życiu powodów, bo liczą na to, że na jej pokładzie znajduje się lekarz. Taki, który dokładnie ich zbada, a do tego przepisze recepty albo wyda skierowanie na badania. Odmowa takich świadczeń nierzadko kończy się obrażaniem i atakowaniem ratowników.
Tymczasem tylko w karetkach z oznaczeniem "S", czyli specjalistycznych, w ekipie ratowniczej znajduje się lekarz. Do jego obowiązków należy przede wszystkim ocena stanu zdrowia pacjenta i ewentualne stwierdzenie zgonu, a nie udzielanie porad, jak w gabinecie czy przychodni.
Najczęściej agresywni są pacjenci pod wpływem alkoholu, ale powody takiego zachowania są różne fot. Sławomir Mrowiński
- Oczywiście są i inne przyczyny agresji pacjenta: ból, sytuacja, w której się znalazł, resuscytacja i śmierć bliskich. Ale i niewydolna podstawowa opieka zdrowotna. Przykład: pacjent szukając pomocy dzwoni do kilku przychodni, gdzie w dwóch nikt nie odbiera, a w trzeciej odsyłają go do pogotowia ratunkowego. Wybiera numer 999, a dyspozytor medyczny, wiedząc, że to nie jest wizyta dla systemu ratownictwa medycznego, jest pierwszym medykiem, który doświadcza agresji – tej słownej, werbalnej. No i wreszcie przyjeżdżamy my. Nam dostaje się za całą organizację opieki zdrowotnej, za wszystko i wszystkich, za całe zło świata - podsumowuje Krzysztof Wiśniewski.
Ratownik z Bydgoszczy przyznaje też, że zdarzają się osoby agresywne bez powodu. - Tak po prostu, dla „zabawy”, w imię zasady: „zobaczcie, jaki jestem gość” - mówi.
Ratownicy medyczni na służbie mają status funkcjonariusza publicznego. Za atak na nich grozi więc taka sama kara, jak za napaść na policjanta - grzywna, areszt lub więzienie, nawet na trzy lata (zgodnie z ustawą z 6 czerwca 1997 roku w Kodeksie Karnym).
W teorii chroni ich więc prawo. W praktyce ratownicy na swoją obronę mają kupiony za własne pieniądze gaz pieprzowy i ucieczkę do karetki. - To nasz azyl lub, jak niektórzy mówią, "drugi dom" - mówi pan Krzysztof.
Oprócz tego ratownicy mogą wezwać na miejsce policję i w jej asyście udzielać pomocy poszkodowanemu. To, czy wezwać ją od razu, oceniają na podstawie sytuacji - czasem wystarczy wiedza, w jaki rejon się jedzie lub informacje od dyspozytora.
Bywa jednak, że początkowo nic nie wskazuje na kłopoty z pacjentem lub jego otoczeniem, a mimo to dochodzi do przejawów agresji. Dlatego coraz więcej ratowników, zamiast polegać tylko na ucieczce i czekaniu na policję, szkoli się z samoobrony.
Niestety, tylko jeśli sami zorganizują sobie takie zajęcia i za nie zapłacą. - Ratownicy nie mają obowiązku doskonalenia w zakresie sposobów działania z pacjentem agresywnym, a polscy pracodawcy z własnej woli organizują takie szkolenia "od święta" - zauważa Grzegorz Nowak.
- Bezpieczeństwo ratownika jest nadrzędne. To podstawa, że jeśli jest niebezpiecznie to nie wchodź, uciekaj, powiadom dyspozytora, powiadom policję. Pamiętam z czasów mojej edukacji motto: "Dobry ratownik to zdrowy i żywy ratownik" - podkreśla Krzysztof Wiśniewski.
Skala napaści jest na tyle duża, że na Pomorzu lokalne władze zaplanowały na wrzesień kampanię uświadamiającą Polaków o tym, że poprzez atakowanie ratowników medycznych szkodzą nie tylko im, ale przede wszystkim samym sobie.
- Pokrzykiwanie, wyzwiska, a w skrajnych przypadkach przemoc fizyczna skierowana wobec osób, które są na miejscu, żeby pomóc nam bądź naszym bliskim, jest w istocie działaniem na swoją szkodę. Zaatakowany lekarz, ratownik, pracownik szpitala podczas odpierania ataku nie może udzielać pomocy, a zatem cierpi pacjent, a to on jest ostatecznym celem skutecznej działalności pracowników ochrony zdrowia - zauważa jeden z pomysłodawców akcji, Patryk Gabriel z zarządu powiatu starogardzkiego.
- Ratownicy wybrali sobie swój zawód, żeby służyć innym, ale jest ogromna różnica pomiędzy służbą a byciem w agresywny sposób traktowanym jak służący - podsumowuje polityk.
Zobacz też:
9 naprawdę prostych badań, które mogą uratować ci życie
Lęk - jak się go pozbyć? Sposoby, które zajmą ci od 20 sekund do 30 minut