Więcej o podejrzanych suplementach i raporcie NIK na Gazeta.pl
Jeśli kupisz w Polsce suplement czy inny specyfik udający lek, a ten nie zadziała, w sumie możesz mówić o szczęściu. Mógł przecież zaszkodzić. Substancje trujące, wątpliwej jakości czy po prostu nieprzebadane - od lat są dostępne na rynku i żadna siła ich szybko nie wyeliminuje. Niby są narzędzia, by ścigać nieuczciwych sprzedawców, ale nie ma determinacji i zasobów, by je w pełni wykorzystać.
Niemal dekadę temu, przy okazji głośnej sprawy handlu w sieci tabletkami z jajami tasiemców (miały wspomagać odchudzanie), policja przekonywała, że powoli rozwiązuje problem handlu pseudolekami w Polsce. Wprawdzie wskazywano na pewne przeszkody - choćby trudności przy ściganiu przestępstw za granicą - jednak w kraju wszystko oficjalnie szło ku lepszemu. Rocznie wszczynano nawet kilkaset postępowań w sprawie sprzedaży różnych "ziółek" z artykułu 165. Takie przestępstwa zagrożone są karą więzienia do lat ośmiu. Jak zapewniał wówczas nadkomisarz Piotr Bieniak z Komendy Głównej Policji: każdy, kto podejmuje się takiego handlu, musi liczyć się z tym, że któregoś dnia policja zapuka do drzwi.
Co więcej - policja twierdziła, że nie tylko zajmuje się zgłaszanymi ewidentnymi przestępstwami, ale regularnie śledzi, wręcz "przeczesuje", internet, w poszukiwaniu budzących wątpliwości ofert. To pozwalało wierzyć, że sytuacja jest pod kontrolą, a przynajmniej - niedługo będzie.
Wiele wskazuje jednak na to, że przez lata niewiele się zmieniło.
Na początku stycznia Marta Wójcik, ginekolog-położnik, na Instagramie ostrzegała kobiety przed produktem "perły księżniczki". To preparat dopochwowy, w globulkach, który zdaniem producenta z Chin ma zmniejszać mięśniaki, leczyć niepłodność i wszelkie infekcje pochwy. Służy ponoć "oczyszczeniu pochwy, odtruciu jej i pozbawieniu toksyn".
Lekarka przypomniała, że:
Pochwa nie jest zatruta, z toksyn też jej nie musimy oczyszczać, a perłami księżniczki (zgodnie z aktualną wiedzą, a raczej jej brakiem, bo do tej pory nie powstały badania) możemy ją niestety uszkodzić
Szybkie rozeznanie w najbliższym otoczeniu pozwoliło nam ustalić, że całkiem sporo osób słyszało o perłach księżniczki, a jedna nawet rozważała zakupy w celach leczniczych, chociaż produkt nie jest tani (ponad 150 zł za sześć globulek) i o niejasnym składzie.
Na stronie sprzedawcy możemy dowiedzieć się, że globulki mają w składzie: "korzeń rabarbaru, akacja katechu, ekstrakt z nasion Draceny smoczej, Sophora flavescens, wysuszone dojrzałe owoce selernicy (Cnidium monnieri L.), palony ałun, modrzewnic chiński (Pseudolarix amabilis), olszewnik, kamfora borniejska, boraks, korkosz bawierski i inne rzadkie komponenty TMC."
Marta Wójcik ostrzega:
- Czyli mamy tu wielkie niewiadome coś. A to już igranie ze zdrowiem. Na dodatek - wkładane w różne części naszego ciała - to zdrowe? Niekoniecznie.
Nas na stronie sprzedawcy zaniepokoiły jeszcze inne kwestie.
"Perły księżniczki" to sztandarowy produkt, ale oferta tej firmy jest znacznie szersza. Wygląda, że za sprzedażą stoi spory gracz. Trudno, zwłaszcza laikowi, od razu ocenić, że to ściema, a nawet coś niebezpiecznego, jak sugerują lekarze. Przykładowo: charakterystyka produktów jest wzbogacona o bibliografię sugerującą, że za perłami stoją eksperci. Jest dosłownie naszpikowana ważnymi nazwiskami i instytucjami, jak choćby: dr n. med. Piotr Kochan, dr hab. Magdalena Strus, prof. dr hab. med. Piotr B. Heczko, prof. dr hab. med. Artur J. Jakimiuk, Narodowy Instytut Zdrowia Publicznego. Państwowy Zakład Higieny. Tymczasem wnikliwa analiza treści pozwala dopiero odkryć, że bibliografia odnosi się wyłącznie do schorzeń, a nie ich ewentualnego "leczenia" perłami. Zapewne na podobnej zasadzie autorzy strony powołują się też na FDA, amerykańską Agencję Żywności i Leków.
Na stronie sprzedawcy podane są kontaktowe adresy mailowe, pod którymi można podobno uzyskać dodatkowe informacje o produktach. Podając się za potencjalną klientkę, 13 stycznia poprosiliśmy o informację, kto dokładnie poleca perły w leczeniu niepłodności, a także o krajowe wyniki badań bezpieczeństwa stosowania oraz badań klinicznych, dotyczących leczenia mięśniaków, PCOS (zespołu policystycznych jajników) i infekcji. Na stronie można bowiem przeczytać, że preparat może być pomocny w terapii. Do dziś nie nadeszła żadna odpowiedź.
Zamieszczone na stronie sprzedawcy pierwsze opinie (zadowolonych) klientów są sprzed pięciu lat. To pozwala wnioskować, że przynajmniej tyle czasu produkt jest oferowany w naszym kraju. Czyli - albo jest jak najbardziej legalny, albo to "przeczesywanie sieci" w celu eliminowania podejrzanych produktów jest fikcją. Sprawę postanowiliśmy wyjaśnić na policji, spodziewając się, że poznamy wyniki dawno temu przeprowadzonej kontroli.
Tymczasem w odpowiedzi nadesłanej tydzień później czekała nas niespodzianka. W dokumencie podpisanym przez rzecznika prasowego Komendanta Głównego Policji czytamy:
(...) zasadnym byłoby zwrócenie się do Głównego Inspektoratu Sanitarnego o opinię w celu stwierdzenia czy konkretny - wskazany produkt jest środkiem spożywczym, suplementem diety, produktem medycznym oraz czy jest on wprowadzany do obrotu zgodnie z prawem. Ustalenie przynależności wymienionego produktu do określonej kategorii jest w tym przypadku bardzo istotne, gdyż będzie determinować ewentualne dalsze czynności
Nie rozumiemy, dlaczego kluczowe dla sprawy ma być ustalenie, czy środek dopochwowy jest środkiem spożywczym, czy suplementem diety. Generalnie - jeśli coś jest stosowane dopochwowo, nie służy do jedzenia. Wątpliwościami podzieliliśmy się z policją. Jak dotąd bez odpowiedzi.
Nie rozumiemy też, dlaczego takie wątpliwości mamy wyjaśniać w GIS. Czy to zadanie dla dziennikarza, czy każdej osoby, która zgłasza policji sprawę handlu podejrzanymi substancjami w Polsce? Taka procedura spychologiczna czy formalny wymóg? Na tę wątpliwość również nie uzyskaliśmy jeszcze wyjaśnień. Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że sprzedawcy medycznych czarów-marów mogą spać spokojnie, bo chyba nikt się nie rwie, by ich kontrolować.
Oczywiście, sprawę przekazaliśmy także do Głównego Inspektoratu Sanitarnego. Wiążącej odpowiedzi pewnie możemy spodziewać się za kilka lat. Tak przynajmniej wynika ze styczniowego raportu NIK na temat kontroli suplementów w Polsce. Jeśli podobnie bada się inne preparaty, dużo wody upłynie, nim podejrzany produkt zniknie z rynku.
Nie ma większego znaczenia, czy coś jest w Polsce sprzedawane legalnie, czy nie. Wciąż nie masz pewności, co stosujesz. Sprzedaż zgodnie z prawem można rozpocząć z chwilą powiadomienia GIS o wprowadzeniu lub zamiarze wprowadzenia na rynek nowego suplementu diety. Tylko tyle. Realnie klienci nabywają kota w worku.
W latach 2017-2020 w Głównym Inspektoracie Sanitarnym złożono blisko 63 tys. powiadomień o wprowadzeniu lub zamiarze wprowadzenia do obrotu nowego suplementu diety. GIS poddał analizie zaledwie 11 proc. z nich. Część produktów weryfikowano pod kątem składu, czy nie zawierają niedozwolonych substancji. Wobec innych wszczynano postępowania wyjaśniające, których celem było ustalenie, czy produkty są bezpieczne dla zdrowia.
Weryfikacja niektórych powiadomień ciągnęła się latami. Najdłuższe analizy trwały od dwóch do niemal 14 lat i do dnia zakończenia kontroli NIK w maju 2021 r. wyniki badań wciąż nie były znane. Poddane weryfikacji produkty, często budzące wątpliwości GIS, mogły być przez cały ten czas dostępne na rynku.
Z kolei od trzech miesięcy do ponad trzech lat trwało wyjaśnianie, czy zgłoszony produkt jest bezpieczny. Niektóre postępowania jasno wykazały, że badane suplementy diety nie spełniają norm i nie powinny być sprzedawane jako środki spożywcze (cztery na siedem zbadanych przez NIK). Duża skala nieprawidłowości dotyczyła także sprzedaży internetowej. Kontrolerzy Izby zidentyfikowali w sieci suplementy diety z niedozwolonymi składnikami, które mogły stanowić zagrożenie dla zdrowia.
Ostatnio GIS jest pochłonięty kwestiami związanymi z pandemią, ale bałaganu na rynku suplementów nie da się nim tłumaczyć. W latach 2017-2020 do Głównego Inspektora wpłynęło niemal 63 tys. powiadomień o wprowadzeniu lub zamiarze wprowadzenia na rynek suplementów diety. W tym czasie przyjmowaniem zgłoszeń, ich weryfikacją i prowadzeniem postępowań wyjaśniających, zajmowało się najwyżej siedmiu pracowników GIS.
Poprzedni raport NIK, z 2016 roku, mówił w zasadzie o tych samych problemach. Nic się nie zmieniło. Bez systemowych zmian, za kilka lat możemy spodziewać się następnego niemal bliźniaczego raportu, z którego niewiele wynika.
Konsumentom można więc zalecać jedynie ostrożność i zdrowy rozsądek. Problem w tym, że najpierw potrzebna jest solidna edukacja, a tym zakresie też w Polsce trudno o sukcesy.